FUERTEVENTURA/ PÓŁNOC, czyli "Dyśka, wymyśliłem super rymowankę".
Zwiedzanie północnej części wyspy zaczęliśmy od jednego z najważniejszych jej punktów w oczach mieszkańców- Świętej Góry Tindaya. Ten charakterystyczny wulkan mierzy 401 m n.p.m, więc pierwszą myślą, kiedy przeczytaliśmy tę informację było: "401 metrów? No błagam, po Tatrach chodzimy, więc na taką góreczkę to my wbiegniemy"! :D Dopóki nie zobaczyliśmy jej wybitności. Okazało się ponadto,że obszar góry jest chroniony i wejść na nią można tylko z autoryzowanym przewodnikiem po uprzednim uzyskaniu pozwolenia.
Na szczycie góry znajdują się pradawne ryciny, najprawdopodobniej o znaczeniu religijnym pozostawione przez tubylców. Głównie za sprawą tych "pamiątek" Tindaya uznawana jest za święty szczyt o właściwościach ...magicznych. Niestety chyba wyczuła,że u jej stóp zaparkowały jakieś rasowe cebule, więc żadnej energii i magii nie dane było nam doświadczyć,ale ufamy mieszkańcom na słowo !
O, a tutaj są uchwycone moje modły i oczekiwanie na energię od tego zacnego wulkanu :D
..nic nie wymodliłam (tak naprawdę to trzymałam w rękach telefon :D), więc zapakowaliśmy się z powrotem do samochodu i ruszyliśmy w dalszą drogę.
Daleko jednak nie zajechaliśmy, bo jak tylko zobaczyłam przepiękny,maleńki, biały kościółek kazałam zatrzymać dyliżans w celu przyjrzenia się tej budowli z bliska.
Uwielbiam takie klimatyczne, maleńkie kapliczki. Mam nadzieję,że nie wywołam zgorszenia jeśli napiszę,że moim pierwszym skojarzeniem na ten widok był....teledysk do "November Rain" Gunsów i Slash na tle równie małego kościółka, grający swoje cudowne solo. Zresztą, kiedy tylko widzę takie cuda architektury od razu słyszę tę gitarę. Nawet w drodze do Zakopanego, kiedy mijamy drewniany kościół w Chabówce mówimy zawsze: "O, kościół z Gunsów" :D i cieszymy oczy, jakbyśmy widzieli go pierwszy raz. Mam nadzieję,że nie ma w tym porównaniu bluźnierstwa :D
Zanim wrócimy jednak z powrotem na Wyspy Kanaryjskie jeszcze tytułem wstępu do tego, co zaraz miało nastąpić chciałam przypomnieć historię z naszej podróży poślubnej.
Zapewne większość pamięta jak na statku, który cumował na Liberty Island zobaczyłam czapeczki imitujące koronę Statuy Wolności (Ci, którzy nie pamiętają lub nie zdążyli przeczytać-ta nieśmieszna opowiastka dostępna jest tutaj: [KLIK] ) i znów poczułam się jak małe dziecko? Takie momenty w podróżach zdarzają mi się często i Fuerteventura nie była wyjątkiem. A kiedy najbardziej czuję się jak pięcioletnia Edysia? OCZYWIŚCIE,ŻE WTEDY KIEDY WIDZĘ SKLEP Z LODAMI, a akurat na zewnątrz jest 30 stopni upału. Wielki, kolorowy baner, rożki, wodne lody, wszystkie kolory świata. I już w główce zamiast Gunsów gra mi melodyjka z przejeżdżającego przez Sułkowice żółtego samochodu Family Frost. Kto z Was nie krzyczał wtedy,że Pan Lodziarz jedzie? :D No właśnie.
A więc, mam niby prawie 28 lat, ale mentalnie znów jestem w latach 90tych i zaczynam w euforii szarpać biednym Marcinem, żeby kupił mi rożka, takiego truskawkowego, takiego,że jak już go zjem, to na końcu będzie czekolada, a Marcin (zupełnie jak mój tata 20 lat temu) depcze moje marzenia stwierdzeniem "A skąd ja Ci na to wezmę pieniądze?" :D
Po dłuższych pertraktacjach doszliśmy jednak do porozumienia i mój skąpy mąż zgodził przeznaczyć 4 euro na dwa lody. Bo niestety nic taniej nie mieli, znikąd różków za niecałe 2 złote. Warunek miał być taki,że zakupu dokonam samodzielnie ja.
I tutaj spowiedź, żebyście zrozumieli jak traumatyczne jest dla mnie kupowanie czegokolwiek samodzielnie za granicą :D Jak kupiłam nam raz kawę w Nowym Jorku, to z tego stresu (bo chciałam po prostu kawę, a dostałam milion pytań o bitą śmietanę, dodatkowy cukier, drobniejsze pieniądze i sojowe mleko :D) w odpowiedzi na pytanie jak mam na imię, bez namysłu rzuciłam...Jessica :D I tak mi napisano na kubku.
Więc już siebie widzę w stresie, przy kasie, już widzę jak zamiast rożka wyniosę ze sklepu loda na patyku (o ile w ogóle cokolwiek wyniosę,a nie ucieknę w panice). Ale rękawice trzeba było podjąć, poprosiłam Marcina o asekurację i weszłam w te paszczę lwa, czyli wsadziłam głowę w sklepową zamrażarkę, wybrałam lody i podeszłam do kasy. Pani sprzedawczyni podliczyła moje nie najbogatsze zakupy, ja nerwowo ścisnęłam moje drobne w ręce (czułam się jak 7latka, która kupuje paczkę gum kulek za złotówkę, przysięgam) i wtedy usłyszałam wyrok: 7 euro.
Siedem euro?! Chyba wzięłam złe lody, bo cena się nie zgadza. Miało wyjść niecałe cztery.
WIEDZIAŁAM.
Ja po prostu wiedziałam,że jak tylko ja zacznę robić zakupy to zawsze coś, zawsze się coś nie zgadza i potem trzeba się gęsto tłumaczyć. A Marcinowi za każdym razem tylko podliczają, on bez słowa daje pieniądze, dziękuję, do widzenia i tyle.
Wpadłam w panikę.
Jak po hiszpańsku powiedzieć,że jestem biedna i nie mam takiej forsy, mogę poprosić o jakiś upust, naprawdę zależy mi na tym rożku :D ? Jesteśmy w El Cotillo, małej miejscowości, starsza Pani przy ladzie niestety nie mówi po angielsku, a ja i w tym języku nie odnajduję słów,żeby opisać,że zaraz się chyba rozpłaczę. Na szczęście ta przemiła kobieta sama chwyciła się zaraz za głowę i przeprosiła,bo źle policzyła zakupy. Równe 3.80 euro nie moje, ale ulga nie do opisania.
Oczywiście,że wyszłam ze sklepu z dumą wypisaną na czole, że tak świetnie sobie poradziłam:
"Ale prawda Marcin, prawda? Przyznaj,że sam byś nie wiedział co zrobić, a ja zachowałam spokój".
Marcin pokiwał twierdząco głową i z litości nie powiedział głośno tego, o czym pomyślał, więc ja to dopiszę:
"Babo, Ty kiedyś beze mnie zginiesz" :D
Jesteśmy w El Cotillo, najbardziej spokojnym miasteczku na tej wyspie mimo huczących z każdej strony fal oceanu.
Jesteśmy w miejscu, gdzie nikt się donikąd nie spieszy.
W południowej części miasteczka, tu przy urokliwym wybrzeżu znajduje się jedna z dwóch twierdz wyspy-Castillo del Toston, z 1700 roku:
Ostatnim przystankiem na trasie było Corralejo, miejscowość na północnym krańcu wyspy. Zdecydowanie najpiękniejszy kurort wypoczynkowy, raj dla surferów, ale także dla fanów opalania się topless :)
To stąd odpływa prom na Lanzarote.
Marcin myślał,że leżę i wypoczywam, a ja tak naprawdę obserwowałam sobie Panów na wodzie :D
.
.tu też, tylko z bliska :D
W tym naprawdę wietrznym miejscu Marcin został natchniony. Widziałam,że chodzi i nad czymś intensywnie myśli, aż w końcu pochwalił się,że stworzył rymowankę. Że trochę nieśmieszna, ale jemu się podoba:
"W Corralejo wiatry wiejo", fajnie wymyśliłem?
:D
Nie chciałam łamać mu serca, że ta rymowanka jest bardziej niż trochę nieśmieszna, więc i Wy pochwalcie wenę chłopaka w komentarzach :D
Pięć kilometrów od Corralejo (w którym wiatry wiejo) znajduje się Park Narodowy Dunas de Corralejo (tak, to samo Corralejo, w którym.... :D).
Czuliśmy się jak na bezkresnej pustyni. Gorący, złoty piasek, słońce, mocny wiatr. Jedno z najbardziej fascynujących zjawisk natury, jakie dane było nam zobaczyć:
Tutaj także nasz objazd wyspy dobiegł końca.
W ostatnim dniu leniuchowaliśmy na plaży w Puerto del Rosario.
Ciągle nie możemy się zdecydować, która część zrobiła na nas większe wrażenie-górskie południe, czy wietrzna północ, ale jedno wiemy na pewno: kiedyś wrócimy!
Na szczycie góry znajdują się pradawne ryciny, najprawdopodobniej o znaczeniu religijnym pozostawione przez tubylców. Głównie za sprawą tych "pamiątek" Tindaya uznawana jest za święty szczyt o właściwościach ...magicznych. Niestety chyba wyczuła,że u jej stóp zaparkowały jakieś rasowe cebule, więc żadnej energii i magii nie dane było nam doświadczyć,ale ufamy mieszkańcom na słowo !
O, a tutaj są uchwycone moje modły i oczekiwanie na energię od tego zacnego wulkanu :D
..nic nie wymodliłam (tak naprawdę to trzymałam w rękach telefon :D), więc zapakowaliśmy się z powrotem do samochodu i ruszyliśmy w dalszą drogę.
Daleko jednak nie zajechaliśmy, bo jak tylko zobaczyłam przepiękny,maleńki, biały kościółek kazałam zatrzymać dyliżans w celu przyjrzenia się tej budowli z bliska.
Uwielbiam takie klimatyczne, maleńkie kapliczki. Mam nadzieję,że nie wywołam zgorszenia jeśli napiszę,że moim pierwszym skojarzeniem na ten widok był....teledysk do "November Rain" Gunsów i Slash na tle równie małego kościółka, grający swoje cudowne solo. Zresztą, kiedy tylko widzę takie cuda architektury od razu słyszę tę gitarę. Nawet w drodze do Zakopanego, kiedy mijamy drewniany kościół w Chabówce mówimy zawsze: "O, kościół z Gunsów" :D i cieszymy oczy, jakbyśmy widzieli go pierwszy raz. Mam nadzieję,że nie ma w tym porównaniu bluźnierstwa :D
Zanim wrócimy jednak z powrotem na Wyspy Kanaryjskie jeszcze tytułem wstępu do tego, co zaraz miało nastąpić chciałam przypomnieć historię z naszej podróży poślubnej.
Zapewne większość pamięta jak na statku, który cumował na Liberty Island zobaczyłam czapeczki imitujące koronę Statuy Wolności (Ci, którzy nie pamiętają lub nie zdążyli przeczytać-ta nieśmieszna opowiastka dostępna jest tutaj: [KLIK] ) i znów poczułam się jak małe dziecko? Takie momenty w podróżach zdarzają mi się często i Fuerteventura nie była wyjątkiem. A kiedy najbardziej czuję się jak pięcioletnia Edysia? OCZYWIŚCIE,ŻE WTEDY KIEDY WIDZĘ SKLEP Z LODAMI, a akurat na zewnątrz jest 30 stopni upału. Wielki, kolorowy baner, rożki, wodne lody, wszystkie kolory świata. I już w główce zamiast Gunsów gra mi melodyjka z przejeżdżającego przez Sułkowice żółtego samochodu Family Frost. Kto z Was nie krzyczał wtedy,że Pan Lodziarz jedzie? :D No właśnie.
A więc, mam niby prawie 28 lat, ale mentalnie znów jestem w latach 90tych i zaczynam w euforii szarpać biednym Marcinem, żeby kupił mi rożka, takiego truskawkowego, takiego,że jak już go zjem, to na końcu będzie czekolada, a Marcin (zupełnie jak mój tata 20 lat temu) depcze moje marzenia stwierdzeniem "A skąd ja Ci na to wezmę pieniądze?" :D
Po dłuższych pertraktacjach doszliśmy jednak do porozumienia i mój skąpy mąż zgodził przeznaczyć 4 euro na dwa lody. Bo niestety nic taniej nie mieli, znikąd różków za niecałe 2 złote. Warunek miał być taki,że zakupu dokonam samodzielnie ja.
I tutaj spowiedź, żebyście zrozumieli jak traumatyczne jest dla mnie kupowanie czegokolwiek samodzielnie za granicą :D Jak kupiłam nam raz kawę w Nowym Jorku, to z tego stresu (bo chciałam po prostu kawę, a dostałam milion pytań o bitą śmietanę, dodatkowy cukier, drobniejsze pieniądze i sojowe mleko :D) w odpowiedzi na pytanie jak mam na imię, bez namysłu rzuciłam...Jessica :D I tak mi napisano na kubku.
Więc już siebie widzę w stresie, przy kasie, już widzę jak zamiast rożka wyniosę ze sklepu loda na patyku (o ile w ogóle cokolwiek wyniosę,a nie ucieknę w panice). Ale rękawice trzeba było podjąć, poprosiłam Marcina o asekurację i weszłam w te paszczę lwa, czyli wsadziłam głowę w sklepową zamrażarkę, wybrałam lody i podeszłam do kasy. Pani sprzedawczyni podliczyła moje nie najbogatsze zakupy, ja nerwowo ścisnęłam moje drobne w ręce (czułam się jak 7latka, która kupuje paczkę gum kulek za złotówkę, przysięgam) i wtedy usłyszałam wyrok: 7 euro.
Siedem euro?! Chyba wzięłam złe lody, bo cena się nie zgadza. Miało wyjść niecałe cztery.
WIEDZIAŁAM.
Ja po prostu wiedziałam,że jak tylko ja zacznę robić zakupy to zawsze coś, zawsze się coś nie zgadza i potem trzeba się gęsto tłumaczyć. A Marcinowi za każdym razem tylko podliczają, on bez słowa daje pieniądze, dziękuję, do widzenia i tyle.
Wpadłam w panikę.
Jak po hiszpańsku powiedzieć,że jestem biedna i nie mam takiej forsy, mogę poprosić o jakiś upust, naprawdę zależy mi na tym rożku :D ? Jesteśmy w El Cotillo, małej miejscowości, starsza Pani przy ladzie niestety nie mówi po angielsku, a ja i w tym języku nie odnajduję słów,żeby opisać,że zaraz się chyba rozpłaczę. Na szczęście ta przemiła kobieta sama chwyciła się zaraz za głowę i przeprosiła,bo źle policzyła zakupy. Równe 3.80 euro nie moje, ale ulga nie do opisania.
Oczywiście,że wyszłam ze sklepu z dumą wypisaną na czole, że tak świetnie sobie poradziłam:
"Ale prawda Marcin, prawda? Przyznaj,że sam byś nie wiedział co zrobić, a ja zachowałam spokój".
Marcin pokiwał twierdząco głową i z litości nie powiedział głośno tego, o czym pomyślał, więc ja to dopiszę:
"Babo, Ty kiedyś beze mnie zginiesz" :D
Jesteśmy w El Cotillo, najbardziej spokojnym miasteczku na tej wyspie mimo huczących z każdej strony fal oceanu.
Jesteśmy w miejscu, gdzie nikt się donikąd nie spieszy.
W południowej części miasteczka, tu przy urokliwym wybrzeżu znajduje się jedna z dwóch twierdz wyspy-Castillo del Toston, z 1700 roku:
Ostatnim przystankiem na trasie było Corralejo, miejscowość na północnym krańcu wyspy. Zdecydowanie najpiękniejszy kurort wypoczynkowy, raj dla surferów, ale także dla fanów opalania się topless :)
To stąd odpływa prom na Lanzarote.
Marcin myślał,że leżę i wypoczywam, a ja tak naprawdę obserwowałam sobie Panów na wodzie :D
.tu też, tylko z bliska :D
W tym naprawdę wietrznym miejscu Marcin został natchniony. Widziałam,że chodzi i nad czymś intensywnie myśli, aż w końcu pochwalił się,że stworzył rymowankę. Że trochę nieśmieszna, ale jemu się podoba:
"W Corralejo wiatry wiejo", fajnie wymyśliłem?
:D
Nie chciałam łamać mu serca, że ta rymowanka jest bardziej niż trochę nieśmieszna, więc i Wy pochwalcie wenę chłopaka w komentarzach :D
Pięć kilometrów od Corralejo (w którym wiatry wiejo) znajduje się Park Narodowy Dunas de Corralejo (tak, to samo Corralejo, w którym.... :D).
Czuliśmy się jak na bezkresnej pustyni. Gorący, złoty piasek, słońce, mocny wiatr. Jedno z najbardziej fascynujących zjawisk natury, jakie dane było nam zobaczyć:
Tutaj także nasz objazd wyspy dobiegł końca.
W ostatnim dniu leniuchowaliśmy na plaży w Puerto del Rosario.
Ciągle nie możemy się zdecydować, która część zrobiła na nas większe wrażenie-górskie południe, czy wietrzna północ, ale jedno wiemy na pewno: kiedyś wrócimy!
Komentarze
Prześlij komentarz