"Ktoś gra w GTA? Nie Dyśka, to prawdziwe strzały": Zwiedzamy Los Angeles cz.1
Było pierwszą myślą, kiedy zaczynaliśmy planować trip ponad rok temu. Bo jak ominąć Hollywood, plaże na których kręcono "Słoneczny patrol", albo bajeczne drapacze chmur na Downtown, które były bohaterami starej czołówki "Mody na Sukces"? Wszystko to, czym nas "szpikowano" za młodych lat, kiedy tylko włączaliśmy telewizor czekając na występ Jasona Priestleya (zwłaszcza ja :D) w kultowym "Beverly Hills, 90210"?
Miasto Aniołów.
Los Angeles.
Nie da się obojętnie przekreślić go na mapie i powiedzieć sobie: "Nie, szkoda czasu, na pewno przereklamowane miejsce" (słyszeliśmy to milion razy, kiedy ktoś, komu było dane zwiedzić to miasto słyszał,że tam się wybieramy i cieszymy michy z tego powodu). Od początku wiedzieliśmy,że spędzimy tam przynajmniej trzy dni i będziemy zwiedzać do upadłego, od rana do późnego wieczoru.
I tak było.
Na wstępie zaznaczymy, że jeśli ktoś szuka relacji z Universal, albo Warner Bros to niestety, z bólem serca i nieukrywanym smutkiem informujemy, że przy Universal zachowaliśmy się jak Janusz i Grażyna i...zrezygnowaliśmy z wejścia będąc pod samą bramą studia. Stało się tak nie z powodów finansowych, a braku czasu. Do Universal dojechaliśmy bardzo późnym popołudniem, wiedząc,że musimy tego dnia dostać się do serca LA-Downtown.
Spokojnie! Mamy w planach powrót, wtedy na pewno zwiedzimy wszystkie studia filmowe :)
Ale zanim wrócimy i zrobimy ten trip po raz drugi (tym razem na bogatości), opowiemy Wam jak pasztety rozpoczęły swój amerykański sen, nie mając za wielkich oszczędności, ale posiadając przekonanie,że zupka chińska na śniadanie doda im sił, żeby przemierzyć wielką metropolię pieszo, jeśli zaoszczędzą dzięki temu chociaż parę złotych.
Jest 12 września, kilka chwil po godzinie czternastej. Lądujemy w Oslo, gdzie czeka nas nieco ponad godzina oczekiwania na lot do Los Angeles. Co się dzieje w tym czasie? Przemiły Pan, który sprawdza paszporty i karty pokładowe zamienia z każdym pasażerem kilka zdań, a w zasadzie zasypuje nas pytaniami:dokąd lecimy, czy sami się pakowaliśmy (mam ochotę powiedzieć,że NIE, MARCIN NIE PAKOWAŁ SIĘ SAM, TYLKO CIĄGLE SŁYSZAŁAM "DYYYYŚKA, A GDZIE SĄ MOJE SKARPETKI/SPODNIE/KOSZULKI/BUTY, ale ponieważ była to rozmowa w obcym języku, a ja byłam zestresowana to pozwoliłam Marcinowi na kłamstwo,że owszem. Wszystko sam, samiusieńki zapakował do swojej walizki). Dostajemy pytania o to, co zamierzamy zwiedzić, więc my-cebule roku, pasztety stulecia zaczynamy snuć opowieści, jak to marzyliśmy o Wielkim Kanionie, o Parku Yosemite, o tym,że tyle oglądaliśmy odcinków "Misia Yogi", że żałujemy,że nie starczy nam czasu, żeby odwiedzić Yellowstone, a wtedy przemiły (acz nieco już zniecierpliwiony naszym ględzeniem) Pan strażnik/urzędnik przerywa Marcinowi w pół słowa pytając "Czyli tylko turystycznie???",a my na to,że yes. Yes, turystycznie only, on nam oddaje paszporty (coś zakreślił na nalepce, obawialiśmy się,że to jakaś tajna informacja dla strażników imigracyjnych w Stanach, coś na zasadzie: "Nie wpuszczajcie tych oszołomów") i ruszył na dalsze przepytywania, zostawiając nas nieco zdezorientowanych w długiej kolejce.
Trochę minęło zanim obsługa lotu rozpoczęła wpuszczanie na pokład, więc zaczęłam rozglądać się za jakimś jedzeniem. Jesteśmy w stolicy Norwegii, domyślałam się,że nie znajdę tu cen jak w moich ulubionych supermarketach (nie podam już nazwy, żeby nie było, że lokuję produkty), ale przyznam...zaszaleliśmy. Paczka chipsów, których może było w porywach 10 sztuk za...25 złotych. Nie pytajcie, ile za to byłoby pasztetów. Modliłam się tylko o to, żeby podali nam jedzenie w samolocie możliwie jak najszybciej.
10 godzin lotu do Los Angeles minęło nam o dziwo szybciej niż rok temu ośmiogodzinny lot do Nowego Jorku. Po pierwsze mieliśmy naprawdę miłe towarzystwo (Niemkę mieszkającą od lat w Stanach, dużo nam powiedziała, kilka razy ostrzegła przed pewnymi dzielnicami, zaproponowała nam też podwózkę, także jeśli to czyta to serdecznie pozdrawiamy ;)). Po drugie na ekranach z dostępnymi filmami zobaczyliśmy...Tak, tak, bajkę o Misiu Yogi <3
A po trzecie widoki mieliśmy cudowne:
Grenlandia nas oczarowała i zachwyciła, chociaż przyznajemy,że widok na Los Angeles z góry też robi niemałe wrażenie:
Od razu po wylądowaniu,po kontroli (wielkie ukłony dla obsługi lotniska LAX: zapytano nas po zeskanowaniu paszportów, czy jesteśmy parą, a po naszym potwierdzeniu, że Marcin to mój mąż, a ja jestem Panią Leśniakową odesłano do osobnej, malutkiej kolejki na okazanie wizy, co poskutkowało tym, że zaoszczędziliśmy masę czasu (standardowa kolejka była po prostu ogromna i niewiele brakowało, żeby wyszła poza budynek terminala :D) ruszyliśmy do domu, w którym-za pośrednictwem jednego z portali-zarezerwowaliśmy pokój. Wiedzieliśmy, że to meksykańska dzielnica, wiedzieliśmy, że cena była niska, bo nie było luksusów (a i my nie oczekiwaliśmy za wiele, łóżko i ciepłą wodę), ale kiedy przywitał nas kot z krwawiącym ogonem, pies z niezliczoną ilością pcheł, a nasz pokój (z dziurą w ścianie) dzieliliśmy z rzeszą pająków, to szczerze przyznajemy: oddychaliśmy z ulgą wstając rano i zamykając za sobą drzwi. Nad łóżkiem wisiał regulamin, w którym Pani gospodyni (skądinąd naprawdę miła kobieta, która poczęstowała nas kawą z kubków, które dłuuugo nie widziały płynu do naczyń ;)) ostrzegała przed nocnymi eskapadami przez dzielnicę dając lokatorom do zrozumienia, że nie jest to najbezpieczniejsze miejsce.
Dyśka, nie panikuj-uspokajał mnie Marcin, kiedy jednego razu wracaliśmy po zmroku do domu mijając zaciekawione twarze właścicieli przydrożnych barów i sklepów-Meksykanie to w większości Chrześcijanie, no co oni mogą nam zrobić, spokojnie.
-Nie no, skoro tak się sprawa przedstawia, to już się nie obawiam o swoje życie-odpowiedziałam, przyspieszając kroku.
Baliśmy się. Nie chodziło o to w jakim sąsiedztwie mieszkamy, czy to Meksykanie, czy Polacy, czy jakakolwiek inna narodowość. Mieszkaliśmy w bardzo odległej dzielnicy, bardzo brudnej i po prostu..dziwnej. Życie zamierało po zmroku, na chodnikach mijaliśmy mocno odurzonych narkotykami ludzi, którzy niejednokrotnie wrzeszczeli, a my musieliśmy przechodzić na drugą stronę ulicy. Pod jednym z wiaduktów kwitło życie imigrantów, pełno namiotów, całonocne imprezy. Przez jeden dzień się baliśmy, kiedy musieliśmy przejść tam wieczorem, a rano zobaczyliśmy jak z jednego większego namiotu wychyla się starsza kobieta z miotłą i zaczyna porządki, jakby krzątała się na swoim podwórku.
Było...specyficznie, ale cieszyliśmy się,że nie musimy spędzać tam dwóch tygodni. W ostatnią noc, kiedy kładliśmy się spać usłyszeliśmy...strzały.
Całą serię.
Ja, a jestem z natury osobą naiwną, od razu powiedziałam:
-Matko, Marcin, jak ten syn gospodyni będzie tak całą noc grał w GTA, to ja chyba nie zasnę
-Dyśka, to są strzały. Najprawdziwsze strzały, z najprawdziwszej broni, za naszym, niestety najprawdziwszym oknem.
Spanikowaliśmy obydwoje w sekundzie. Za chwilę usłyszeliśmy wycie policyjnych syren i otworzyliśmy pokój, żeby zapytać Pani gospodyni, która jeszcze chwilę temu oglądała serial w salonie co się dzieje.
Ale w całym domu było pogaszone światło, żywej duszy, jakby było to coś normalnego, że lepiej nie słyszeć, nie wiedzieć i po prostu zgasić światło.
To była przedziwna sytuacja, po której zaliczyłam jedyną bezsenną noc. Nie pisaliśmy o tym na blogu, w codziennych relacjach, bo zaraz byśmy odbierali telefony od rodziców, że mamy kupić bilety na lot powrotny i wracać do domu.
Ale dość już o takich "przygodach", zobaczcie gdzie spędziliśmy pierwszy dzień :)
1) SANTA MONICA
Pierwsza myśl: zobaczyć wszystko, co widzieliśmy w "Słonecznym patrolu":budki ratowników, czerwone bojki, samochody, no i Marcin pewnie jeszcze chciałby zobaczyć Pamelę. Ocean, palmy, cisza, spokój. Z tymi dwoma trochę się przeliczyliśmy, ale za to mieliśmy okazję poobserwować jak wygląda nagrywanie scen na tamtejszej plaży. Przyjechaliśmy tutaj również ze względu na słynny znak informujący, że oto tutaj dobiega końca historyczna droga 66.
Po drugiej stronie Santa Monica Pier, na Muscle Beach było jakby trochę spokojniej. Szeroka, piaszczysta plaża przecinana ścieżkami rowerowymi, do tego huśtawki (od razu skradły nasze serducha) i przyrządy do przeróżnych ćwiczeń. Jeśli jesteście ciekawi tego miejsca, historii budowy drewnianego molo koniecznie zajrzyjcie tutaj.
2. HOLLYWOOD
Nie wiem jak to zabrzmi, ale kiedy wysiedliśmy na stacji metra Hollywood Vine to..nie miałam ochoty wchodzić do góry:) To była najpiękniejsza i najbardziej klimatyczna stacja metra jaką widziałam w życiu. Taśmy filmowe nad nami, obok kamery, gwiazdy na ścianach, ach! Naprawdę szczęściarzami są Ci, którzy mijają ten przystanek w drodze do pracy.
A sama "Fabryka snów", no cóż. Chyba źle zaczęliśmy, bo kiedy wyszliśmy z metra naszym oczom ukazał się taki oto chodnik:
I zanim doszliśmy do głównego bulwaru Hollywood Boulevard drepciliśmy po tych gwiazdach, przy których nikt zdjęć nie robił. To było trochę...dziwne ;) A jako ciekawostkę dopowiemy,że taką gwiazdę może mieć każdy z nas, a w zasadzie z Was, bo nam było szkoda 10 dolarów, żeby Pan przy Alei Sław wyczarował nam złoty napis "Pasztety". A robi się to tak:
Tak, Oscar jest w cenie :)
Wszystko co widywaliśmy w telewizji np. przy okazji gali rozdania Oscarów jest dokładnie takie samo na żywo. Piękne schody w Dolby Theatre, charakterystyczny napis na wzgórzu oznajmiający,że jesteśmy w stolicy amerykańskiego kina, czy Teatr Chiński Graumana, na którego betonowym podjeździe znajdują się autografy i odciski dłoni/stóp wielu osób związanych z Hollywood, czy w końcu słynna Aleja Gwiazd, chociaż tutaj, żeby zrobić zdjęcie niektórych gwiazd (bez butów, dłoni, albo leżących ludzi) trzeba było swoje odczekać. Do Hollywood wróciliśmy kolejnego dnia, tym razem w nieco oddaloną od głównych atrakcji część w której położona jest wytwórnia Paramount, ale o tym w kolejnym wpisie.
3) UNIVERSAL STUDIOS (a raczej jego dziedziniec).
Nie wiemy, czy ktokolwiek nam uwierzy, ale przysięgamy na wszystko-spacer w Hollywood i odległości między stacjami metra w takiej metropolii jak Los Angeles są po prostu ciężkie do ogarnięcia.
Byliśmy przekonani, że starczy nam czasu, żeby wejść do środka studia, ale nic z tego. Wierzcie, że my sami czuliśmy się dziwnie, jakbyśmy zwiedzali na czas, szybkie parę fotek i wsiadamy z powrotem w bezpłatną podwózkę do stacji metra. Chociaż szczerze przyznajemy, że bardziej mieliśmy ochotę na zwiedzenie Warner Bros. To dopiero trzeci punkt w ciągu dnia, a było już grubo...po 18;)
4) DOWNTOWN
Serce "Miasta Aniołów" i raj dla Marcina (i każdego fana drapaczy chmur). Mnie kojarzy się ze starą czołówką "Mody na Sukces" (kto oglądał, Boże pamiętacie zmartwychwstanie Taylor?;)), Marcinowi z siedzibami przeróżnych korporacji, banków, organizacji, cudownymi (w jego mniemaniu) bryłami i szokującymi wysokościami przeszklonych budynków. Wróciliśmy tutaj także ostatniego dnia samym wieczorem.
"Odhaczenie" tych czterech punktów zajęło nam cały dzień. Aż trudno uwierzyć, bo pisząc tego posta wydaje mi się,że zwiedziliśmy bardzo mało, ale potem mi się przypomina jak bardzo byliśmy wykończeni, kiedy usiedliśmy na schodach jednego z banków właśnie tutaj, w śródmieściu LA. :) A to był dopiero półmetek zwiedzania tego miasta :)
Miasto Aniołów.
Los Angeles.
Nie da się obojętnie przekreślić go na mapie i powiedzieć sobie: "Nie, szkoda czasu, na pewno przereklamowane miejsce" (słyszeliśmy to milion razy, kiedy ktoś, komu było dane zwiedzić to miasto słyszał,że tam się wybieramy i cieszymy michy z tego powodu). Od początku wiedzieliśmy,że spędzimy tam przynajmniej trzy dni i będziemy zwiedzać do upadłego, od rana do późnego wieczoru.
I tak było.
Na wstępie zaznaczymy, że jeśli ktoś szuka relacji z Universal, albo Warner Bros to niestety, z bólem serca i nieukrywanym smutkiem informujemy, że przy Universal zachowaliśmy się jak Janusz i Grażyna i...zrezygnowaliśmy z wejścia będąc pod samą bramą studia. Stało się tak nie z powodów finansowych, a braku czasu. Do Universal dojechaliśmy bardzo późnym popołudniem, wiedząc,że musimy tego dnia dostać się do serca LA-Downtown.
Spokojnie! Mamy w planach powrót, wtedy na pewno zwiedzimy wszystkie studia filmowe :)
Ale zanim wrócimy i zrobimy ten trip po raz drugi (tym razem na bogatości), opowiemy Wam jak pasztety rozpoczęły swój amerykański sen, nie mając za wielkich oszczędności, ale posiadając przekonanie,że zupka chińska na śniadanie doda im sił, żeby przemierzyć wielką metropolię pieszo, jeśli zaoszczędzą dzięki temu chociaż parę złotych.
Jest 12 września, kilka chwil po godzinie czternastej. Lądujemy w Oslo, gdzie czeka nas nieco ponad godzina oczekiwania na lot do Los Angeles. Co się dzieje w tym czasie? Przemiły Pan, który sprawdza paszporty i karty pokładowe zamienia z każdym pasażerem kilka zdań, a w zasadzie zasypuje nas pytaniami:dokąd lecimy, czy sami się pakowaliśmy (mam ochotę powiedzieć,że NIE, MARCIN NIE PAKOWAŁ SIĘ SAM, TYLKO CIĄGLE SŁYSZAŁAM "DYYYYŚKA, A GDZIE SĄ MOJE SKARPETKI/SPODNIE/KOSZULKI/BUTY, ale ponieważ była to rozmowa w obcym języku, a ja byłam zestresowana to pozwoliłam Marcinowi na kłamstwo,że owszem. Wszystko sam, samiusieńki zapakował do swojej walizki). Dostajemy pytania o to, co zamierzamy zwiedzić, więc my-cebule roku, pasztety stulecia zaczynamy snuć opowieści, jak to marzyliśmy o Wielkim Kanionie, o Parku Yosemite, o tym,że tyle oglądaliśmy odcinków "Misia Yogi", że żałujemy,że nie starczy nam czasu, żeby odwiedzić Yellowstone, a wtedy przemiły (acz nieco już zniecierpliwiony naszym ględzeniem) Pan strażnik/urzędnik przerywa Marcinowi w pół słowa pytając "Czyli tylko turystycznie???",a my na to,że yes. Yes, turystycznie only, on nam oddaje paszporty (coś zakreślił na nalepce, obawialiśmy się,że to jakaś tajna informacja dla strażników imigracyjnych w Stanach, coś na zasadzie: "Nie wpuszczajcie tych oszołomów") i ruszył na dalsze przepytywania, zostawiając nas nieco zdezorientowanych w długiej kolejce.
Trochę minęło zanim obsługa lotu rozpoczęła wpuszczanie na pokład, więc zaczęłam rozglądać się za jakimś jedzeniem. Jesteśmy w stolicy Norwegii, domyślałam się,że nie znajdę tu cen jak w moich ulubionych supermarketach (nie podam już nazwy, żeby nie było, że lokuję produkty), ale przyznam...zaszaleliśmy. Paczka chipsów, których może było w porywach 10 sztuk za...25 złotych. Nie pytajcie, ile za to byłoby pasztetów. Modliłam się tylko o to, żeby podali nam jedzenie w samolocie możliwie jak najszybciej.
10 godzin lotu do Los Angeles minęło nam o dziwo szybciej niż rok temu ośmiogodzinny lot do Nowego Jorku. Po pierwsze mieliśmy naprawdę miłe towarzystwo (Niemkę mieszkającą od lat w Stanach, dużo nam powiedziała, kilka razy ostrzegła przed pewnymi dzielnicami, zaproponowała nam też podwózkę, także jeśli to czyta to serdecznie pozdrawiamy ;)). Po drugie na ekranach z dostępnymi filmami zobaczyliśmy...Tak, tak, bajkę o Misiu Yogi <3
A po trzecie widoki mieliśmy cudowne:
Grenlandia nas oczarowała i zachwyciła, chociaż przyznajemy,że widok na Los Angeles z góry też robi niemałe wrażenie:
Od razu po wylądowaniu,po kontroli (wielkie ukłony dla obsługi lotniska LAX: zapytano nas po zeskanowaniu paszportów, czy jesteśmy parą, a po naszym potwierdzeniu, że Marcin to mój mąż, a ja jestem Panią Leśniakową odesłano do osobnej, malutkiej kolejki na okazanie wizy, co poskutkowało tym, że zaoszczędziliśmy masę czasu (standardowa kolejka była po prostu ogromna i niewiele brakowało, żeby wyszła poza budynek terminala :D) ruszyliśmy do domu, w którym-za pośrednictwem jednego z portali-zarezerwowaliśmy pokój. Wiedzieliśmy, że to meksykańska dzielnica, wiedzieliśmy, że cena była niska, bo nie było luksusów (a i my nie oczekiwaliśmy za wiele, łóżko i ciepłą wodę), ale kiedy przywitał nas kot z krwawiącym ogonem, pies z niezliczoną ilością pcheł, a nasz pokój (z dziurą w ścianie) dzieliliśmy z rzeszą pająków, to szczerze przyznajemy: oddychaliśmy z ulgą wstając rano i zamykając za sobą drzwi. Nad łóżkiem wisiał regulamin, w którym Pani gospodyni (skądinąd naprawdę miła kobieta, która poczęstowała nas kawą z kubków, które dłuuugo nie widziały płynu do naczyń ;)) ostrzegała przed nocnymi eskapadami przez dzielnicę dając lokatorom do zrozumienia, że nie jest to najbezpieczniejsze miejsce.
Dyśka, nie panikuj-uspokajał mnie Marcin, kiedy jednego razu wracaliśmy po zmroku do domu mijając zaciekawione twarze właścicieli przydrożnych barów i sklepów-Meksykanie to w większości Chrześcijanie, no co oni mogą nam zrobić, spokojnie.
-Nie no, skoro tak się sprawa przedstawia, to już się nie obawiam o swoje życie-odpowiedziałam, przyspieszając kroku.
Baliśmy się. Nie chodziło o to w jakim sąsiedztwie mieszkamy, czy to Meksykanie, czy Polacy, czy jakakolwiek inna narodowość. Mieszkaliśmy w bardzo odległej dzielnicy, bardzo brudnej i po prostu..dziwnej. Życie zamierało po zmroku, na chodnikach mijaliśmy mocno odurzonych narkotykami ludzi, którzy niejednokrotnie wrzeszczeli, a my musieliśmy przechodzić na drugą stronę ulicy. Pod jednym z wiaduktów kwitło życie imigrantów, pełno namiotów, całonocne imprezy. Przez jeden dzień się baliśmy, kiedy musieliśmy przejść tam wieczorem, a rano zobaczyliśmy jak z jednego większego namiotu wychyla się starsza kobieta z miotłą i zaczyna porządki, jakby krzątała się na swoim podwórku.
Było...specyficznie, ale cieszyliśmy się,że nie musimy spędzać tam dwóch tygodni. W ostatnią noc, kiedy kładliśmy się spać usłyszeliśmy...strzały.
Całą serię.
Ja, a jestem z natury osobą naiwną, od razu powiedziałam:
-Matko, Marcin, jak ten syn gospodyni będzie tak całą noc grał w GTA, to ja chyba nie zasnę
-Dyśka, to są strzały. Najprawdziwsze strzały, z najprawdziwszej broni, za naszym, niestety najprawdziwszym oknem.
Spanikowaliśmy obydwoje w sekundzie. Za chwilę usłyszeliśmy wycie policyjnych syren i otworzyliśmy pokój, żeby zapytać Pani gospodyni, która jeszcze chwilę temu oglądała serial w salonie co się dzieje.
Ale w całym domu było pogaszone światło, żywej duszy, jakby było to coś normalnego, że lepiej nie słyszeć, nie wiedzieć i po prostu zgasić światło.
To była przedziwna sytuacja, po której zaliczyłam jedyną bezsenną noc. Nie pisaliśmy o tym na blogu, w codziennych relacjach, bo zaraz byśmy odbierali telefony od rodziców, że mamy kupić bilety na lot powrotny i wracać do domu.
Ale dość już o takich "przygodach", zobaczcie gdzie spędziliśmy pierwszy dzień :)
1) SANTA MONICA
Pierwsza myśl: zobaczyć wszystko, co widzieliśmy w "Słonecznym patrolu":budki ratowników, czerwone bojki, samochody, no i Marcin pewnie jeszcze chciałby zobaczyć Pamelę. Ocean, palmy, cisza, spokój. Z tymi dwoma trochę się przeliczyliśmy, ale za to mieliśmy okazję poobserwować jak wygląda nagrywanie scen na tamtejszej plaży. Przyjechaliśmy tutaj również ze względu na słynny znak informujący, że oto tutaj dobiega końca historyczna droga 66.
Po drugiej stronie Santa Monica Pier, na Muscle Beach było jakby trochę spokojniej. Szeroka, piaszczysta plaża przecinana ścieżkami rowerowymi, do tego huśtawki (od razu skradły nasze serducha) i przyrządy do przeróżnych ćwiczeń. Jeśli jesteście ciekawi tego miejsca, historii budowy drewnianego molo koniecznie zajrzyjcie tutaj.
2. HOLLYWOOD
Nie wiem jak to zabrzmi, ale kiedy wysiedliśmy na stacji metra Hollywood Vine to..nie miałam ochoty wchodzić do góry:) To była najpiękniejsza i najbardziej klimatyczna stacja metra jaką widziałam w życiu. Taśmy filmowe nad nami, obok kamery, gwiazdy na ścianach, ach! Naprawdę szczęściarzami są Ci, którzy mijają ten przystanek w drodze do pracy.
A sama "Fabryka snów", no cóż. Chyba źle zaczęliśmy, bo kiedy wyszliśmy z metra naszym oczom ukazał się taki oto chodnik:
I zanim doszliśmy do głównego bulwaru Hollywood Boulevard drepciliśmy po tych gwiazdach, przy których nikt zdjęć nie robił. To było trochę...dziwne ;) A jako ciekawostkę dopowiemy,że taką gwiazdę może mieć każdy z nas, a w zasadzie z Was, bo nam było szkoda 10 dolarów, żeby Pan przy Alei Sław wyczarował nam złoty napis "Pasztety". A robi się to tak:
Tak, Oscar jest w cenie :)
Wszystko co widywaliśmy w telewizji np. przy okazji gali rozdania Oscarów jest dokładnie takie samo na żywo. Piękne schody w Dolby Theatre, charakterystyczny napis na wzgórzu oznajmiający,że jesteśmy w stolicy amerykańskiego kina, czy Teatr Chiński Graumana, na którego betonowym podjeździe znajdują się autografy i odciski dłoni/stóp wielu osób związanych z Hollywood, czy w końcu słynna Aleja Gwiazd, chociaż tutaj, żeby zrobić zdjęcie niektórych gwiazd (bez butów, dłoni, albo leżących ludzi) trzeba było swoje odczekać. Do Hollywood wróciliśmy kolejnego dnia, tym razem w nieco oddaloną od głównych atrakcji część w której położona jest wytwórnia Paramount, ale o tym w kolejnym wpisie.
3) UNIVERSAL STUDIOS (a raczej jego dziedziniec).
Nie wiemy, czy ktokolwiek nam uwierzy, ale przysięgamy na wszystko-spacer w Hollywood i odległości między stacjami metra w takiej metropolii jak Los Angeles są po prostu ciężkie do ogarnięcia.
Byliśmy przekonani, że starczy nam czasu, żeby wejść do środka studia, ale nic z tego. Wierzcie, że my sami czuliśmy się dziwnie, jakbyśmy zwiedzali na czas, szybkie parę fotek i wsiadamy z powrotem w bezpłatną podwózkę do stacji metra. Chociaż szczerze przyznajemy, że bardziej mieliśmy ochotę na zwiedzenie Warner Bros. To dopiero trzeci punkt w ciągu dnia, a było już grubo...po 18;)
4) DOWNTOWN
Serce "Miasta Aniołów" i raj dla Marcina (i każdego fana drapaczy chmur). Mnie kojarzy się ze starą czołówką "Mody na Sukces" (kto oglądał, Boże pamiętacie zmartwychwstanie Taylor?;)), Marcinowi z siedzibami przeróżnych korporacji, banków, organizacji, cudownymi (w jego mniemaniu) bryłami i szokującymi wysokościami przeszklonych budynków. Wróciliśmy tutaj także ostatniego dnia samym wieczorem.
"Odhaczenie" tych czterech punktów zajęło nam cały dzień. Aż trudno uwierzyć, bo pisząc tego posta wydaje mi się,że zwiedziliśmy bardzo mało, ale potem mi się przypomina jak bardzo byliśmy wykończeni, kiedy usiedliśmy na schodach jednego z banków właśnie tutaj, w śródmieściu LA. :) A to był dopiero półmetek zwiedzania tego miasta :)
Komentarze
Prześlij komentarz