Weekend w Rzymie





Rok 2002.

Tak, 2002.
Jestem dwunastolatką i płaczem przymuszam brata,żeby pomógł mi zrobić ładny, duży napis na niebieskim bristolu. Obok leżą jakieś wydrukowane zdjęcia zabytków,skserowane z książek i encyklopedii,a ja beczę, bo nie umiem robić dużych, w miarę kształtnych i ładnych liter. Litery mają być cztery, więc przekonuje brata,że szybko się z tym uwinie  i oferuje mu moje ostatnie pięć złotych za tę przysługę,żeby nie był stratny. W tamtych czasach wymienialiśmy się nawet pokojami i spisywaliśmy umowę najmu, także umowa o dzieło (a w tym wypadku dzieło kaligraficzne) też musiała być regulowana prawie prawnie.
Litery miały być cztery i miały ułożyć się w słowo RZYM.
A ja miałam z tego zrobić gazetkę do pracowni historycznej.
Zgłosiłam się na ochotnika, bo oczywiście była z tego piątka (chociaż jakbym oddała tę gazetkę z moimi literami to dostałabym jeszcze uwagę, przysięgam :D), a po drugie nie kłamiąc lubiłam historię,a w szczególności rzymską mitologię, ale okazało się,że nie mitologii ma być to praca, a przynajmniej nie w większości. Miałam opisać największe atrakcje Rzymu, więc szybko wertowałam książki i biegałam do punktu ksero,żeby ta moja gazetka była wizualnie bezkonkurencyjna (nawet jeśli podpisy do zdjęć są nie do odczytania :D). Pamiętam jak zafascynowana czytałam o "Ustach prawdy", do których to wkładano ręce,a jeśli podejrzany kłamał- kończyna zostawała w posągu. Byłam przerażona,a potem oddychałam z ulgą,że w Sułkowicach czegoś takiego nie wymyślili, bo jakby mnie tam Leon prowadził i kazał mówić czy jestem grzeczna w szkole, to...
:D

15 lat później, rok 2017.
Widzę te wszystkie atrakcje już nie w czarno-białych kolorach (bo od dziecka byłam oszczędna, druk w kolorze odpadał, liczyli za niego 10gr więcej :D), nie na zdjęciach. Mam je wszystkie przed oczami. Na żywo.
 Przy "Ustach prawdy" prawie zesłabłam (bo musiałam powiedzieć, czy będę dobrą żoną :D :D :D), ale o tym później.

Jest lipiec, jesteśmy w podróży przedślubnej.


JESTEŚMY W RZYMIE !

I znów jestem dzieckiem. Jestem, bo cieszę się jak głupia, bo latam, chcę wszystko zobaczyć, bo wszystko jest dla mnie "cudowne" i "wspaniałe", bo nigdy, naprawdę nigdy nie przypuszczałabym,że będzie mnie stać na to,żeby tutaj być.
Ale od początku.

Postawiliśmy (kolejny raz zresztą) na nocleg u naszej rodaczki i naprawdę, z ręką na sercu-mamy wielkie szczęście do ludzi (odpukać!), zwłaszcza do Polaków za granicą. Bo jak twierdzić inaczej, kiedy na dzień dobry zostajemy powitani...najlepszym winem jakie piliśmy w życiu :D
I od razu, tak jakby Pani Sławomira czytała nam w myślach (albo po prostu wyglądamy na oszczędnych/ biednych :D :D) dowiadujemy się,że wino można kupić zaraz obok, wystarczy mieć własną butelkę i 4 euro a dostaniemy cudowny, słodziuteńki winny napój.

OCZYWIŚCIE,że nawet się nie rozpakowaliśmy tylko od razu tam pobiegliśmy.
W pokoju, oprócz alkoholu :D, były jeszcze przewodniki po mieście i ogromna, ogromna klimatyzacja.
Bo w Rzymie były wtedy 33-34 stopnie na plusie.
Wspominałam w poprzednich postach,że naprawdę źle znoszę upały i szczerze powiedziawszy, kiedy ktoś życzył mi dobrej pogody w dniu ślubu, zawsze odpowiadałam,że wolę zimno i deszcz. Wiem, że to dziwne (oczywiście tego dnia też było gorąco :D) i w obliczu przyszłorocznych planów podróżniczych lepiej,żebym się polubiła ze słoneczkiem, ale nie znoszę takiego żaru z nieba.
Ustaliliśmy,że jeśli będzie kiepsko to w sobotę skorzystamy z komunikacji.
O my naiwni!

Ale póki co jest piątek, jest popołudnie, całkiem przyjemnie, więc decydujemy się dojechać metrem do przystanku o wiele mówiącej nazwie "Colosseo".
Przyznaję,że jak wysiedliśmy z wagonu i kierowaliśmy się pod to miejsce, to kompletnie się wyłączyłam. Szłam z tą moją otwartą paszczą i przeżywałam takie emocje jak parę miesięcy wcześniej w Paryżu i trzy miesiące później w Nowym Jorku. Nie widziałam ludzi, nikogo koło siebie, po prostu szłam,a w głowie słyszałam cały soundtrack do "Gladiatora", i kiedy Koloseum zaczęło się wyłaniać, piękne, oświetlone, jeszcze bardziej zaczęłam słyszeć dźwięki,tym razem nie w mojej głowie.
I nie była to piękna ścieżka filmowa.

To było solidna, soczysta, głośna i rozwalająca uszy dawka techno,a pod koloseum tłumy, dyskoteka i stragan ze świecidełkami.
Przeżyłam chyba jakiś szok, takie kompletne rozczarowanie,że chciałam unicestwić tych ludzi, chciałam być jak ten Maximus, Edzior-gladiator, ale moje plany przerwało pytanie o to, czy nie mam ochoty na zdjęcie z Pretorianinem. Nie miałam. Ani na zdjęcie,ani na wodę za euro,ani na kupno koloseum-miniaturki, ani na świecidełko ani na płytę wschodzącej techno-gwiazdy. Zawsze mnie bolą te wszystkie "atrakcje dodatkowe", momentami nachalni naganiacze, stragany i dzikie tłumy. Mimo że widzimy to za każdym razem, w każdej europejskiej stolicy jak i w innych miastach (w Mediolanie był moment,że nie mogliśmy się wydostać z tłumu napierającego na katedrę), to jednak człowiek naiwnie się łudzi,że w kolejnym miejscu będzie inaczej. Ale koniec z narzekaniem. Nawet większe ;) skupisko osób nie odbiera temu miejscu uroku. A to techno nie było jakieś bardzo tragiczne, także podziwiajmy ;)





Na niewielkim wzniesieniu koło Koloseum siedzieliśmy naprawdę długo, nawet nie zauważyliśmy jak czas nam upłynął. Siedzieliśmy z otwartymi gębami i chyba lekkim niedowierzaniem, ślub za miesiąc, a my sobie wyjechaliśmy do Rzymu.
Przez 10 minut czuliśmy się królami i wygranymi życia. Takie narzeczeństwo to my rozumiemy, podróże, europejskie stolice, ooo panie. Ale na tapetę wjechał bardzo ciężki temat, bo dotarło do nas,że my tu zostajemy na cały weekend,a nie mamy rozeznania w tanim jedzeniu,ani tanich sklepów nie widać na horyzoncie. W torbie mieliśmy jeszcze zapas chińskich zupek i z 4 pasztety, czyli nasze ulubione menu podróżnicze, ale gdzie kupić jakieś bułki? Nie mieliśmy pojęcia. Obiecaliśmy sobie jednak,że nie ma co psuć atmosfery tej chwilii, rozejrzymy się za czymś przy okazji powrotu do domu (bo jeszcze nie wiedzieliśmy o której będziemy wracali :D), a teraz udajemy,że wcale nie słyszymy burczenia w brzuchach i idziemy pod Fontannę Di Trevi.
Uprzedzę fakty i wspomnę,że do fontanny zrobiliśmy jeszcze trzy podejścia, a najspokojniejsze udało się w niedzielny poranek. Jeśli narzekałam na tłumy przy koloseum, to nie mam naprawdę określenia na to, co zobaczyłam w piątek na Piazza di Trevi.
To prawda,że szum wody dochodzący z fontanny słychać już w drodze do niej, na cudownych uliczkach.
To prawda,że kiedy mówi się: "barok" to widzi się ją od razu w pełnej okazałości.
To prawda,że strażnicy dość głośno zaznaczają swoją obecność i upominają turystów,którzy próbują zamoczyć w fontannie ręce (albo co gorsza inne części ciała).
Ale prawdą jest też,że nigdy w życiu na stosunkowo małym placu nie widziałam takiej ilości ludzi. Nie wiem jak to opisać, chociaż trafnie podsumowała to moja siostra, która mieszkała we Włoszech 7 lat "A czegoś Ty się spodziewała w Rzymie?" :D
No właśnie nie wiem, ale te tabuny ludzi szokowały mnie chyba na każdym kroku. Myślałam,że nie uda mi się wrzucić monety do wody,  a to przeciez gwarantuje powrót do wiecznego miasta. Ale pomyślałam sobie "Edzia, jesteś uczestnikiem tego tłumu, jesteś takim samym Januszem jak 3/4 turystów w tym miejscu, znaj swoje prawa"-no i muszę przyznać, wciskałam się gdzie się da, przepraszałam po 10 razy i w końcu udało mi się dopchać i rzucić te 5 groszy, które miałam przygotowane :D
Jak nie wrócimy do stolicy Włoch, to naprawdę nie wiem.
Pięć groszy na ulicy nie leży. :D


Nie mam pojęcia, skąd wzięliśmy na to siły, ale mimo zmęczenia zdecydowaliśmy się wsiąść w metro i podjechać ..cztery przystanki do innego państwa :D Tak szybko między stolicami jeszcze chyba nie podróżowaliśmy.
Mowa oczywiście o Watykanie.

Tutaj muszę przytoczyć recenzję z wycieczki mojego Leona do Italii w 2010 roku. Nie wrócił za bardzo zadowolony, ponieważ:

1) Plac św. Piotra nie jest taki ogromny "jak w telewizji zawsze pokazywali." 
2) Koloseum to kupa kamieni,szkoda wydawać na to kasę, lepiej oglądać z zewnątrz a zaoszczędzone pieniądze przeznaczyć na dobre, włoskie piwo :D W ramach dowodu zdjęcie z wyjazdu mojego Leonka do stolicy Włoch:


:D

Niestety, zgodzę się z pierwszym podpunktem (drugiego nie ocenię, bo się do niego zastosowaliśmy :D). Fakt, powierzchnia przed Bazyliką św. Piotra nieco rozczarowuje,ale mimo tego robi niesamowite wrażenie wieczorem (a w zasadzie nocą)



Kiedy spojrzeliśmy na zegarek byliśmy w kompletnym szoku. Dochodziła północ. W metrze,w drodze powrotnej prezentowaliśmy się nadzwyczaj rześko, pełni energii na kolejny dzień:



Ale kiedy wysiedliśmy i spacerem szliśmy do naszego noclegu mówiliśmy sobie szczęśliwi,że spokojnie jutro pośpimy do 8 rano, a potem tu sobie podjedziemy metrem, a tam autobusem,a po południu kolejką do Ostii, ach co to będzie za dzień. W dodatku okazało się,że obok domu mamy supermarket <3 i restaurację, gdzie mała pizza kosztuje 3 euro. Życie jest piękne.
Rano obudziło nas pytanie naszej kochanej Pani gospodyni wykrzyczane z kuchni, czy mamy ochotę na kawę. Jeszcze nie przypuszczaliśmy,że to pytanie zwiastuje katastrofę, bo zaraz po nim usłyszymy
"Słuchajcie, komunikacja dziś strajkuje, metro do 17 jest zamknięte, po 17 kursuje tylko do 19,autobusy też nie jeżdżą, lub jeżdżą tak jak chcą".

Nie wierzyłam w to co słyszę.
Naprawdę.
Jakie zamknięte metro, jaki strajk, PRZECIEŻ NAM ZOSTAŁY TYLKO 2 DNI NA ZWIEDZENIE TEGO MIASTA!!
Od razu zapytaliśmy o kolejkę do Ostii. W czasie strajku również i ona stoi.

Myślicie,że my, wyjadacze tanich i ekstremalnych podróży, ludzie tryskający dobrym humorem machnęliśmy na to ręką i zaśmialiśmy się mówiąc "Co to dla nas?My ten cały Rzym zejdziemy sobie na nogach!"?
Nie.
Pierwszym zdaniem,które z siebie wydobyliśmy było:

"No to pozwiedzane"
:D

Przez pierwszą godzinę, a potem przez kolejną, kiedy staliśmy na przystanku i traciliśmy czas na czekanie na autobus,który nigdy miał nie nadjechać byliśmy kompletnie załamani i wściekli. Dopiero później stwierdziliśmy-mapa komunikacji i miasta  w łapę, jeśli jakikolwiek tramwaj się pojawi to w niego wsiadamy, chociażbyśmy mieli ujechać kawałek.
Na zewnątrz słońce złowieszczo się uśmiechało i mówiło mi "Masz te swoje tanie podróże, tak Ci w łeb zaraz przyświecę,że zwątpisz" :D
Ale ja mu na to środkowy palec, chusta na głowę, butelka wody w torebkę i działamy.
Co do wody-woda w Rzymie, w miejskich fontannach jest zdatna do picia (i w dodatku, pyszna, zimna i ZA DARMO :d), także jak skończył się nam nasz zapas uzupełniałam butelkę, jeśli tylko widziałam jakikolwiek kranik.
Udało nam się dostać do Termini, głównego dworca Rzymu (jechaliśmy chyba z 20 przesiadkami :D) ,a stamtąd mieliśmy tylko 2 kilometry do Koloseum.

No i z takimi małymi przygodami zaczęliśmy sobotnie zwiedzanie.






Piękny ten Łuk Konstantyna, prawda? :)

Dla ochłodzenia postanowiliśmy zrobić sobie spacer wzdłuż Tybru.


Człowiek nie zdaje sobie sprawy, jak daleko sięga jego pamięć- definicja o akweduktach i ich rola stanęła mi przed oczami i wyrecytowałam ją z pamięci, tak jak wytłuszczonym drukiem widnieje w mojej książce do historii z czwartej klasy.
Swoją drogą, w tych wszystkich wyjazdach najbardziej cieszymy michy, kiedy mamy możliwość zobaczenia na żywo tego, o czym słyszeliśmy tylko na historii, geografii itp.
Albo tego, co przyklejaliśmy na szkolną gazetkę.
Przed państwem Edzia i jej łapa w słynnych Bocca della Verita:


Proszę zauważyć,że mam tak przerażoną minę, jakby te usta faktycznie stały na sułkowickim rynku,a ja musiałabym odpowiadać na pytania o moje zachowanie w szkole :D
Tak naprawdę upał dawał mi już mocno popalić i nie czułam się zbyt dobrze. Ale zaraz doszłam do siebie,kiedy się okazało,że za zrobienie tego zdjęcia i zobaczenie tej rzeźby nie musimy nic płacić.

Kiedy odpowiedziałam już na wszystkie pytania, również na pytanie o to, czy będę dobrą żoną a nie wiedźmą (odpowiedziałam twierdząco i nadal mam rękę, coś felerne te Usta Prawdy :D) musieliśmy zdecydować co z naszym planem zobaczenia Morza Śródziemnego.
Sami przyznajcie.
Morze Śródziemne.
33 stopnie na plusie.
Powiedzcie sobie to na głos.
My tak zrobiliśmy i już wiedzieliśmy-jedziemy.

Nie wiedzieliśmy tylko jak i gdzie, bo na pewno nie do Ostii.
Wpadliśmy na genialny (tak nam się przynajmniej wtedy wydawało) plan. Może i kolejka do Ostii stoi, ale pociąg na lotnisko Fiumicino na pewno nie. Spojrzeliśmy na mapę i już widzieliśmy ten duuuży, niebieski obszar. Woda. Morze. Jest lotnisko to i z lotniska na pewno jest komunikacja, która dowozi ludzi do miasta. Na pewno damy sobie radę. Zawsze dajemy.

I znów, z tysiącem przesiadek dwójka Januszy ruszyła na spełnienie swoich marzeń o zamoczeniu kopyt w Morzu Śródziemnym.
Dojechaliśmy do dworca kolejowego Ostiense, kupiliśmy bilety na pociąg do lotniska i jedziemy.
Ależ nam się gęby cieszyły, już nawet nie z tego,że to morze zobaczymy,ale z naszej przebiegłości, bo oto my, prości ludzie, prości Polacy, Edzia i Marcin, my przechytrzyliśmy strajkujących kierowców,my po raz kolejny udowodniliśmy,że nie ma sytuacji bez wyjścia, że tylko upór jest potrzebny żeby spełniać marzenia.
Tak się nawzajem uświadczyliśmy w tym przekonaniu, ego nam fruwało wyżej niż samoloty nad tym lotniskiem,do którego zmierzaliśmy. Dawno nie byliśmy tak usatysfakcjonowani, tak dumni z siebie i swojej zaradności.
I trwało to tyle, ile podróż.
30 minut.
A po 30 minutach wszystko, nasza duma, nasza satysfakcja,nasza przebiegłość lisków chytrusków, wszystko z nas uleciało.
Bo nas proszę Państwa po 30 minutach pociąg dowiózł pod jeden z terminali,a kiedy wyszliśmy z lotniska okazało się,że do miasta i morza mamy ponad godzinę drogi..drogi bez pobocza.
Prawie płakaliśmy.

Jeszcze nieśmiało próbowałam wskrzeszać mój entuzjazm,ale coś w środku mówiło,że to się nie uda.
I chyba właśnie w takich sytuacjach, najprostsze (żeby nie powiedzieć desperackie) rozwiązania przychodzą najłatwiej.
Autostop.
Mamy znajomych,którzy tak podróżują, ba! Jeden z nich nawet osiągnął w tym mistrzowski poziom i po latach doświadczenia w tym temacie przerzucił się na jachtostopa (wiedzieliście,że jest coś takiego?Spokojnie, my też nie :D) i dotarł na Karaiby (Marku, pozdrawiamy, jesteś naszym idolem <3), a my mamy problem,żeby zatrzymać jakiś samochód,który w parę minut zawiezie nas do miasta? Bez żartów. Odwróciliśmy się,żeby machnąć ręką i chyba naprawdę nasze myśli były wymalowane na naszych czołach ("Dla Was to tylko parę kropli benzyny,a dla nas spełnienie marzeń" :D :D) , bo zaraz zatrzymało się koło nas cudowne, piękne, ogromne i bogate :D auto. 'Autostop na bogatości',  pomyśleliśmy i od razu się wpakowaliśmy, kiedy tylko właścicielka samochodu zaprosiła nas do środka.
Nie pamiętam niestety imienia tego anioła, ale ta cudowna osoba była pracownicą lotniska i mieszkanką Fiumicino i była w totalnym szoku,że ktoś tutaj przyjechał i chce zobaczyć coś poza lotniskiem, bo jak jechać na plażę to tylko do Ostii, tutaj są same kamienie (kobieto, kochamy Cię, ale zamilcz :D), ale za to w Fiumicino są najlepsze lody włoskie na całym świecie (i tak nas nie stać) i bardzo serdecznie poleca. Przesympatyczna osoba,która zrobiła nam humory do końca wyjazdu swoją pomocą. Podwiozła nas do samego portu i do tych słynnych kamieni.








Wszędzie ja, ale nie da się ukryć,że prosiłam Marcina,żeby zrobił mi milion zdjęć :D
Z Fiumicino było bezpośrednie połączenie autobusowe do Rzymu, więc skorzystaliśmy.

Po powrocie postanowiliśmy odpocząć na słynnych Schodach Hiszpańskich:


Ile tu się odbywa randek, ile tu jest zakochanych to głowa mała :D
Marcin niestety nie był w zbytnio romantycznym nastroju ;)




Po powrocie do domu i krótkim odpoczynku, jeszcze raz pojechaliśmy posłuchać techno:


I po raz kolejny próbowaliśmy się nie zgubić w tłumie pod Di Trevi.

Niedzielny poranek zaczęliśmy ambitnie-spacer o 6 rano, idealne pustki i cisza.






Po zwiedzeniu Kapitolu po raz kolejny zdecydowaliśmy się na spacer wzdłuż Tybru, gdzie mogliśmy podziwiać m.in Zamek Świętego Anioła (który Marcinowi od razu skojarzył się z pewną grą komputerową ;))


Spacer po Rzymie zakończyliśmy przy Fontannie Czterech Rzek, którą sfotografowaliśmy z każdej strony, a potem nasz ówczesny aparat (bo już został wymieniony na lepszy model :D) zastrajkował mocniej niż kierowcy w Rzymie i żadnego zdjęcia nie zapisał. Chociaż może to karta zastrajkowała, w każdym razie musicie nam uwierzyć na słowo,że tam byliśmy, a jeśli kiedyś wrócimy to na pewno podzielimy się zdjęciami z tego miejsca :)


Jeśli podobał Wam się wpis (albo odwrotnie, uważacie,że większych bzdur w życiu nie czytaliście) to zostawcie komentarz tutaj lub na fb :) Będzie Nam bardzo miło, nawet jeśli spadną na nas zarzuty o to,że zmarnowaliście parę minut swojego życia czytając te wypociny i oglądając marnej jakości zdjęcia ;) 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

FUERTEVENTURA/ PÓŁNOC, czyli "Dyśka, wymyśliłem super rymowankę".