Tatry: Początki /Szpiglasowy Wierch.
Przenieśmy się na chwilę w czasie.
Lipiec, rok 2013, któryś piękny wieczór,
kiedy jeszcze naprawdę i szczerze zakochany we mnie Marcin,kompletnie nie
podejrzewający,że tak naprawdę jestem wiedźmą mówi,że ma dla mnie
niespodziankę.
Muszę powiedzieć otwarcie i przyznać się
sama przed sobą: KOCHAM PREZENTY, KOCHAM NIESPODZIANKI. Nie,żebym była
materialistką (tylko trochę : P),ale po prostu cieszę michę, kiedy myślę,że
komuś cokolwiek chciało się zrobić,żebym ja miała z tego radochę.
No i czekam ja na te diamenty, może w
końcu bransoletkę z pandory( nie bez powodu akurat kiedy Marcin pojawiał się za
moimi plecami, włączałam ich stronę internetową,a na niej najnowszą kolekcję :D).
Boże, a może to już będą oświadczyny, milion pomysłów mam w głowie, kiedy słyszę,że
to będzie prezent z naturą związany.
Z naturą?!!
O Ty zboczeńcu
:D
Ale nie z taką naturą, bo oto mój jeszcze
wtedy tylko konkubent :D, jak ładnie go nazywałam, oświadcza mi (niestety,
wtedy jeszcze nie "się", na to czekałam kolejne dwa lata :D ), że zabiera
mnie w góry.
Rozczarowanie jakiego wtedy
doświadczyłam,było tak ogromne,że do dziś je pamiętam.
W góry?! W jakie góry?! I niby po co?!
Do Paryża mnie zabierz jakiegoś, coś
romantycznego wymyśl, albo już chociaż do tego lewiatana na zakupy, a nie jakieś
chodzenie, męczenie się cały dzień, Boże co on wymyślił.
Żadnej z powyższych myśli nie
wypowiedziałam głośno, co by nie odstraszyć chłopa, wiadomo jak jest na
początku, także cudownie zatrzepotałam rzęskami i z uśmiechem przyklejonym do
gęby odpowiedziałam słodziutko:
"Jak cudownie, kocham Tatry!!!"
<3
Poleciałam w niedzielę się z tego
kłamstwa, naprawdę jeszcze wtedy straszliwego łgania wyspowiadać.
No i pojechaliśmy. Pierwszy dzień Morskie
oko, drugi Kasprowy Wierch.
Każdy kiedyś jakoś zaczynał, ja też, więc
przyznaję-zero myślenia jakby to miało wyglądać, zero scenariuszy,że może jak
będzie ulewa to mi będzie ciężko w dżinsach chodzić, o butach nie wspominam,
trampki były dla mnie wtedy (i są w sumie nadal, poza Tatrami) najwygodniejszym
obuwiem świata, więc bez namysłu je spakowałam. Peleryna? A po jaką cholerę!
Widziałam jak Marcin pakuje termos z
herbatą, jakąś kurtkę przeciwdeszczową i mapę: myślę sobie, nienormalny jakiś,
Tatry to nie Himalaje, heloł.
Dzisiaj kiedy pakuję plecak i sprawdzam po
sto razy, czy mam wodę, czy mam rękawiczki, czy mam czapkę, żeby mnie znów nie
przewiało, to się nadziwić nie mogę temu mojemu podejściu sprzed tych paru lat,
chociaż nie oszukujmy się, bo żeby dojść nad Morskie Oko sprzętu wspinaczkowego
nie trzeba.
No i pojechaliśmy, i ja całą drogę z Palenicy do punktu
docelowego, a było nim dla mnie wtedy "jakieś tam Morskie Oko i
górki" beczałam, bo po tym asfalcie
to naprawdę do dziś nienawidzę chodzić.
No i doszliśmy.
Tak wyglądałam, byłam młoda i piękna, ale
byłam wtedy,w tamtym momencie (a pamiętam tę chwilę doskonale i trzymam ją w
pamięci jak zdjęcie) :byłam kompletnie zakochana w tym, co widzę.
Wstydziłam się,że w ogóle narzekałam,
płakałam, groziłam rozstaniem jak tylko wrócimy i zejdziemy na dół, błagałam
matkę naturę o pomoc i zesłanie jakiegoś chociaż pioruna,żebyśmy mogli zawrócić
(a potem opowiadać o wycofach i naszym bohaterstwie :D).
Wstydziłam się,że nigdy wcześniej nie przyszło mi do głowy ,żeby tu przyjechać.
Patrzyłam na ludzi,którzy nas mijają i idą
dalej w górę, na Rysy; patrzyłam na tych,którzy schodzili, na naprawdę
profesjonalistów ze sprzętem, którzy odpoczywali w schronisku (a była to
wczesna pora, więc mieliśmy szczęście, nie było tłumów). Wszystkim się śmiały
gęby, może i byli zmęczeni, ale chyba (na pewno) szczęśliwi.
A we mnie wtedy był tak kompletny
spokój,że nawet gadać mi się nie chciało,a tylko gapić na te szczyty (już nie
"górki") i zapamiętywać ten widok. Wiedziałam,że wrócę, i na pewno
będę wracała, bo tyle mam do odkrycia.
No i byłaby to cudowna opowieść z fabułą
o tym, jak zobaczyłam Morskie Oko i powzięłam postanowienie,że będę się
wspinać, że będę jak Wanda Rutkiewicz, od Tatr po Himalaje i zobaczycie mnie w
jakiejś narodowej wyprawie, jak wbijam polską flagę na szycie K2 i zostawiam
tam sułkowicką podkowę, ja, rodowita sułkowianka i już to wszystko
wizualizowałam (lepiej niż Łukasz Jakóbiak) i już myślałam, kto mi podkowę
wykuje, już ją prawie widziałam z napisem "K2- Sułkowice Expedition",
ale pojawił się ten jeden element,który sprowadził mnie z tych szczytów na
ziemię.
A był nim głód
:D
Jak zawsze.
Przestałam marzyć o karierze
himalaistki,bo chyba bym musiała wspinać się solo, nikt by nie wytrzymał
rozbijania obozów co 15 minut, bo ja muszę sobie pojeść :D Zrobiłam się głodna
jak wilk, albo ten niedźwiedź, którym całą drogę straszył mnie Marcin i
musieliśmy szybko schodzić, bo zapasów jedzenia nie miałam żadnych (bo i po co
mi : P),a w schronisku wydawało mi się za drogo,a już na pewno nie za jeden pasztet :D
Wróciliśmy w góry dwa miesiące później.
Tym razem na Dolinę Pięciu Stawów, którą
pokochałam jeszcze bardziej niż MokO.
I do dziś lubię to miejsce, lubię tam
wracać (wiadomo: dla szarlotki ze schroniska wszystko, bardzo polecam -na każdą
kieszeń :D ).
Ale znów muszę się z czegoś wyspowiadać.
Wróciliśmy w Tatry, a przed wyjazdem kupiłam sobie trochę lepsze,niż
trampki,buty. Wydawało mi się,że ja to już jestem
prawdziwym Taternikiem, bo wydałam 70 zł na "profesjonalne" obuwie trekkingowe. Bóg jeden tylko wie, w jaki sposób komentowałam pod nosem wszystkich,których mijałam,a którzy na nogach
mieli trampki, adidasy,albo klapki. Patrzyłam na nich z uśmiechem politowania,
ja, ekspert, drugi raz w życiu w Tatrach,ale już mam wiedzę i mogę surowo przestrzegać:
przemyślcie swoje zachowanie, bo wychodzenie w góry w takich butach w
butach naraża Was na akcję TOPR (i może
jeszcze przy użyciu śmigłowca, a w ogóle te akcje powinny być płatne,cóż za
skrajna głupota i nieodpowiedzialność w takim obuwiu pchać się w góry (phi,nie
to co MY).
Tak, wiem "Edzia, Tyś jest
żałosna" :D
Uśmiecham się jak myślę o tym,ale
tak, naprawdę tak było (na szczęście
szybko mi przeszło). Czasem ktoś zapyta nas kiedy schodzimy,a on się wdrapuje
jak tam na górze, czy daleko,czy ślisko, ale ja wtedy z matczyną troską, bo
wiem czym jest zapalenie ucha doradzam tylko "załóżcie czapki, bo
wieje". Czasem powiemy,że może być ciężko w trampkach dostać się na
Świnicę, ale nie robię prześmiewczych zdjęć wchodzącym w w takich butach
na Morskie Oko.
Tyle tytułem wstępu.
Już widzę miny wszystkich, którzy to
czytają "To był wstęp?Coś przydługawy" :))
A więc wróciliśmy w te Tatry, na tę
"piątkę":
potem na Giewont, na którym pierwszy raz zapoznaliśmy się z łańcuchami (Marcin bardzo entuzjastycznie podszedł do tej znajomości :D)
a potem zimą na Morskie Oko i Czarny staw
pod Rysami:
a potem...
A potem pojechaliśmy na zlot.
Nie zlot taternicki, ani nie zlot
Tatromaniaków.
Proszę Państwa na zlot słuchaczy jednej z radiowych audycji, bo
nie od dziś wiadomo i wiedzą to wszyscy od morza po samiusieńkie Tatry,że
kochamy trochę cięższą muzykę, ale szanujemy też Zenona Martyniuka i jesteśmy
na niego skazani, bo jest to ukochany idol mojego ojca i codziennie słyszę
dobiegający z jego pokoju dźwięk dzwonka :"Ten ogień i lód to jaaa, tak to
właśnie jaaaa" (błagam, nie dzwońcie za często do Leona, tego się nie da słuchać częściej
niż raz dziennie :D).
Myślicie "A co to ma wszystko
wspólnego z górami??!!".
No w sumie to nic, tak tylko dygresję
zrobiłam.
Oczywiście żartuję, coś jednak ma.
:D
Na tym zlocie poznaliśmy masę
fantastycznych osób, z którymi wcześniej pisaliśmy tylko na facebookowej
grupie. Od słowa do słowa okazało się,że część z nich lubi góry i nawet w nie
jeżdżą, więc trafił swój na swego: organizujemy rockową wyprawę, ale nie
myślcie że wyszliśmy sobie w góry,a potem zeszliśmy do schroniska, ognisko i
gry na gitarze, o nie, nie.
Najpierw wszystko trzeba było zaplanować
i okazało się,że nasi nowi znajomi, to nie jakieś tam górskie podlotki i
Janusze Tatr, tak jak my. Sypali nazwami i opowieściami: Bartek od dziecka
wychodził z rodzicami w góry, Sebastian napomknął coś o Świnicy, której
zdobycie było dla nas wtedy tak nierealne jak lot w kosmos. O topografii Tatr
niewiele mogłam powiedzieć, ale pozory trzeba było zachować, więc pobiegłam do
decathlonu, kupiłam sobie jeszcze bardziej profesjonalne buty :D i nawet
kurtkę,a Marcin zainwestował w nową, super chłonną pelerynę i oczywiście
Panowie, możemy ustalać.
Dwa dni? Szpiglasowy Wierch i Czerwone
Wierchy? Ależ oczywiście, dodajmy coś jeszcze, bo to za mało jak na nasze
możliwości :D
Byłam przerażona i Bartek z Sebastianem
dowiadują się tego zapewne z tego wpisu (kochamy Was !<3), ale starałam się
nie pokazywać po sobie tej paniki. Za to Marcin był niewzruszony,bo kiedy był
jeszcze małym chłopcem (hej!), to też w góry wyjeżdżał, więc wychodziło na
to,że tylko ja, ekspert od obuwia górskiego, tylko ja mogę nie podołać.
JA.
MOGĘ NIE PODOŁAĆ.
Może i mogę nie podołać,ale do ostatniej
chwili nie dam tego po sobie poznać :D
Zapakowaliśmy jeszcze trójkę innych
znajomych,no i ruszamy.
Na pierwszy ogień Szpiglasowy Wierch, no oczywiście bułka z masłem i żadnego odbijania na czarny szlak pod schronisko na pięciu stawach, bo samozwańczy kierownik wyprawy, czyli oczywiście ja od razu zapowiada,że musimy koniecznie,ale to koniecznie podziwiać cud natury, jakim jest wodospad Siklawa (który widziałam wtedy drugi raz w życiu na oczy). :D
Mały postój zrobiliśmy w "piątce", bo komuś już w brzuszku burczało, ale że "zamykałam" wyprawę, czyli mówiąc krótko: szłam na końcu i sapałam i pytałam siebie po co mi to wszystko było :D, to nikt tego nie słyszał.
Cóż za maniery, kierowniczka wyprawy stoi, a Panowie wygodnie siedzą. Bez komentarza :D
Sam szlak prowadzący na Szpiglas większych trudności nie sprawiał, a dostarczał chyba jednych z najpiękniejszych górskich widoków, jak ten-oglądany w pełnej krasie Wielki Staw:
Warto było zatrzymać się kilka razy,żeby odwrócić głowę i spojrzeć w jego kierunku (no dobra, chciałam sobie podjeść).
Kilka chwil szliśmy płasko,aż pojawiły się zakosy, a po nich..a po nich zobaczyliśmy korek :D
Zatory na łańcuchach czasem się tworzą i nie ma w tym nic dziwnego, ale ponieważ pierwszy raz byłam w takiej sytuacji nie skłamię,że troszkę nie spanikowałam,że wszyscy będą teraz mnie oglądać, a przez to podjadanie co 10 minut nie byłam raczej w życiowej formie,że ja tak hop siup na tych łańcuchach i fiu fiu, już na przełęczy. Na szczęście źle nie było i na przełęcz dotarłam i nawet poczułam,że spaliłam te swoje 2 bułki z konserwą i trzy batoniki "energetyczne:D" opchnięte po drodze. Na szczęście wzrok wszystkich był skierowany na te przepiękne widoki,a nie na mój wzdęty brzuch. Tak ze Szpiglasowej Przełęczy prezentowały się: Morskie Oko i Czarny Staw Pod Rysami.
Brak słów.
Jeszcze tylko 15 minut podejścia, troszkę pomagania sobie rękoma przy skalnych blokach (rękawiczki rowerowe przydają się nie tylko do roweru :D :D) i jesteśmy :) I jeśli mogłabym coś komukolwiek doradzić, to...
Patrzcie dużo w dół.
Wracaliśmy "Ceprostradą" (i ta nazwa nam bardzo do nas pasowała) prowadzącą do Morskiego Oka,a stamtąd już asfaltem moim ukochanym asfaltem do parkingu na Palenicy.
Pojechaliśmy do naszej kwatery i dość szybko położyliśmy się wszyscy spać, bo ambitny plan był taki,że po tych 9 godzinach spędzonych na szlaku, wstajemy znów o 3 nad ranem (albo i w nocy :D) i udajemy się do Doliny Kościeliskiej,żeby z niej wejść na Czerwone Wierchy i przejść je całe.
I o tym, a także o tym, jak dodatkowo utrudniliśmy sobie życie,o nieciekawych chwilach na górze, kiedy Edzia usłyszała grzmot i zobaczyła błyskawice (a panicznie boi się burzy) jak i o tych dramatycznych na dole (kiedy myśleliśmy,że Dolina Małej Łąki nie ma końca :D :D )..O tym będzie kolejny wpis, bo jest o czym pisać :)
Komentarze
Prześlij komentarz