Majorka w szczycie sezonu turystycznego: po co, za ile i dlaczego tak drogo?

Kto obserwuje bloga ten wie, że lipiec i sierpień nigdy nie były okresami naszej wielkiej aktywności podróżniczej. Nie to, że nie moglibyśmy wziąć wtedy urlopu. Na przeszkodzie stały dwie rzeczy: pieniądze i wizja tłumów ludzi oblegających popularne kurorty turystyczne. Podobnie jak w Tatrach zawsze wychodziliśmy świtem zdobywać góry, żeby uniknąć kolejek na łańcuchach;), tak w podróży wolimy, kiedy jedyną możliwością na uchwycenie wspólnych momentów jest postawienie aparatu na pobliskim kamieniu, bo dookoła żywej duszy. Takie już nas z odludki. Skąpe odludki, bo jak wiadomo wraz z sezonem wakacyjnym w górę szybują ceny biletów lotniczych, noclegów, koszty wypożyczenia samochodu itp.
Ale jednak obraliśmy kierunek tak popularny wśród turystów i to w tak 'gorącym' terminie, bo na przełomie lipca i sierpnia. My, naczelne sknery oszczędzające w podróży na czym tylko się da. Co się z nami stało? Czy chcemy zmienić profil bloga i faktycznie nadać mu nazwę "podróży za jeden kawior"? Czy zaraz usuniemy post o tym, skąd mamy pieniądze na podróże będący peanem na cześć oszczędzania i zamienimy go na post nawołujący Was do wyzbywania się całego Waszego majątku na wakacjach, bo "żyje się tylko raz"? :D
Spokojnie, żałuję,że nie mamy dowodu na to, że w naszym podejściu do taniego podróżowania nic się nie zmieniło (a mogliśmy nakręcić film z naszej wielkiej kłótni na Majorce o to, kto wyżarł większą połowę paczki tanich, a dużych chipsów :D), powód dla którego wybraliśmy ten termin wiązał się w całości tylko i wyłącznie z moim odmiennym stanem.
Bardzo nam zależało, żeby odzyskane pieniądze z niezrealizowanego tripu po Toskanii zainwestować w inny wyjazd, tym bardziej że nie ukrywamy: podróż z pasażerem na gapę od zawsze była naszym marzeniem. Mieliśmy nadzieję, że uda nam się polecieć do Włoch, ale te plany skutecznie pokrzyżowały dolegliwości związane z pierwszym trymestrem ciąży (nie byłam wtedy wulkanem energii i szczerze napisawszy nie miałam za wielkiej ogóle ochoty w takim stanie na tamtą podróż, bo zwyczajnie obawiałam się,że za wiele się nią nie nacieszymy, a ja będę marzyła tylko o tym,żeby położyć się do łóżka), ale w momencie rezygnacji wiedzieliśmy, że w domu przez resztę miesięcy do porodu na pewno nie usiedzimy.
Początkowe założenie było takie,że Włochy przesuniemy w terminie, ale gdzieś pod skórą czułam,że taka podróż, z tyloma wielkimi aglomeracjami i zabytkami, których zwiedzanie szkoda byłoby odpuścić to nie jest dla mnie najlepszy plan.Obiecaliśmy zatem sobie (i dziecku), że polecimy kiedyś w toskańskie rejony razem już po jego narodzinach, kiedy będzie mogło patrzeć na wszystko swoimi oczami (i marudzić o jedzenie i spanie, zupełnie jak matka :D) i zaczęliśmy szukać dla siebie jakiejś innej opcji, biorąc jednak pod uwagę założenie, żeby "zmieścić" się z tą wyprawą w drugim trymestrze. Dlaczego akurat wtedy? Zakładałam (choć nie wiem na jakiej podstawie), że będzie to najlepszy czas na podróż, że doczekam jakiegoś przypływu energii, a wielkość mojego brzucha nie będzie mi jakoś bardzo przeszkadzała w spacerowaniu.  Nie chcecie widzieć miny mojego lekarza prowadzącego, kiedy zapytał dokąd chcę lecieć, a ja odpowiedziałam: na Majorkę.
-Dość imprezowy kierunek jak na ciężarną

:D
I tak było za każdym razem, nie tylko w przypadku lekarza, ale wszystkich, którzy słyszeli o naszych planach. A mi ta wyspa kojarzyła się nie z imprezami, a ....emerytami (i nie pytajcie dlaczego, to chyba jakaś pozostałość po wyjeździe na Fuerteventurę, kiedy mijaliśmy na plażach samych starszych Niemców i Niemki, którzy się tam urlopowali).
Baleary nigdy nie były jakoś mocno na naszej liście podróżniczych marzeń, ale szybko zostały na nią wciągnięte, kiedy naszym oczom ukazały się...


1)  Bilety za 400 zł obejmujące bagaż podręczny i przekąskę na pokładzie, a to wszystko w sensownych godzinach i w wakacje. Godzinne przesiadki na niemieckich lotniskach we Frankfurcie nad Menem i w Monachium były do przeżycia, zresztą ruch między lotami dobrze mi zrobił. Wiedzieliśmy jednak,że w tej podróży bilety będą najtańszą jej częścią, ale porównując tę ofertę z innymi (zwłaszcza naszymi ulubionymi tanimi liniami, które wybieramy najczęściej) to jednak zyskaliśmy. Decydując się na innego przewoźnika, choć gwarantującego lot bezpośredni musielibyśmy dopłacać za bagaż podręczny, miejsca obok siebie, a o darmowym soczku i batoniku zapomnieć (proszę się nie śmiać, nas na jedzenie można zawsze złapać). Lecieliśmy we wtorek, wracaliśmy w sobotę, taki rozkład dni też miał wpływ na cenę, bo przykładowo loty do Palmy np. w piątek były nieco droższe od tych w środku tygodnia.


2) Nocleg był tym razem (po raz pierwszy) kwestią mocno problematyczną, przynajmniej dla Marcina, który nie chciał,żebym w ciąży spała w norze z pająkami. Mi było to obojętne, ale chłop się uparł. Hotele odpadały, po pierwsze ich cena była dla nas zaporowa, po drugie nie chcieliśmy spać w pobliżu największych skupisk imprezowiczów i wielbicieli nocnego trybu życia. Szukaliśmy, szukaliśmy i znaleźliśmy raj na Ziemi, tylko szkoda że warunkiem spokojnego snu było zakładanie stoperów, bo żaby w stawie za oknem brało na amory:) . Nasz słynny widok z tarasu na którym jedliśmy śniadania i kolacje: 


Za nocleg zapłaciliśmy tysiąc złotych, więc z prostej kalkulacji wynika,że jedna noc kosztowała nas 250 zł (2os). To jeden z naszych najdroższych noclegów, ale poza cudownymi widokami i pięknym domem gospodyni zaopatrzyła nas w produkty przydatne do śniadań, wszystkie kosmetyki (na czele  kremami do opalania o różnych filtrach), a także akcesoria plażowe, za których wypożyczenie musielibyśmy normalnie zapłacić (ogromne ręczniki, koc i parasol). Do dyspozycji mieliśmy pokój, salon, kuchnię, taras, w pełni wyposażoną łazienkę no i najważniejsze dla Marcina: bezpłatne miejsce parkingowe przez cały okres pobytu;) . Dom był lśniąco czysty, także na tle innych ofert wypadał najlepiej. Jedynym warunkiem, żeby się na niego zdecydować było posiadanie samochodu, bowiem od stolicy Majorki dzieliła go odległość 30 kilometrów, a autobusów troszkę jak na lekarstwo.

3) A jeśli już jesteśmy przy temacie samochodu: naszą "furę" wypożyczyliśmy jak zwykle w goldcar (mimo fatalnych opinii zawsze, za wyjątkiem Stanów, decydujemy się na tę wypożyczalnię  i jeszcze nie spotkała nas żadna z historii opisywanych w opiniach, chociaż nie ukrywam, że kiedy czytałam,że komuś po zwróceniu auta obciążono dodatkowo kartę za piasek na dywanikach pod siedzeniami to robiło mi się słabo, bo jestem mistrzem w niewytrzepywaniu butów po zejściu z plaży;). Samochód wypożyczyliśmy na cały okres podróży, czyli pięć dni za 630 zł (z pełnym ubezpieczeniem), a z racji tego,że nie był to smok, który duży pali (takiego zostawiliśmy w Polsce pod domem:D) z kosztami paliwa zmieściliśmy się...w 200 złotych, przejeżdżając wyspę z północy na południe i ze wschodu na zachód. Auto idealne dla pary, szczerze polecamy, chociaż wygląda nieco zabawnie. Osobną kwestią był natomiast temat tankowania. Marcin wybrał stację na której trzeba było włożyć kartę płatniczą i wybrać za ile się tankuje, chłopina wystukała hasło: "do pełna", co oznaczało:  "zeżremy Ci 100 euro", chociaż bak przyjął paliwa za 20. Informacja na paragonie była taka,że należy się reszta i będzie zwrot na kartę w postaci 80 euro, ale dopóki Marcin nie zobaczył pieniędzy z powrotem na koncie odgrażał się,że wpadnie do siedziby koncernu paliwowego z hasłem "bandidos!" na ustach ;) 


4) Jedzenie wbrew naszym obawom okazało się punktem, na którym zaoszczędziliśmy najbardziej.  Zakupy w sklepie zrobiliśmy tylko raz (parówki, bo to moja ulubiona forma śniadań w ciąży, zapas wody mineralnej, pieczywo, pomidory do kanapek), konserwy i pasztety przywieźliśmy ze sobą, płatki, mleko, kawę, herbatę itd oferowała już gospodyni. Obiady i kolacje jadaliśmy różne, w jednej mieścince pałaszowaliśmy dobrego burgera w zestawie z frytkami i napojem za 6 euro, innym razem skusiliśmy się na ofertę knajpki polecanej przez właścicielkę domu, w którym spaliśmy. Interesowały nas zwłaszcza oferty podwieczorków i tapasy hiszpańskie podawane na ciepło lub zimno za...1 euro. Zwariowaliśmy, kiedy to zobaczyliśmy. Ceny w sklepach nie różnią się zbytnio od tych naszych (zakupy robiliśmy w centrum handlowym eroski, za listę: dwie paczki parówek, musztarda, 6 butelek wody mineralnej 1.5l, pomidory, chleb tostowy, bagietki, chipsy, babeczki na słodko, masło no i oczywiście piwo dla strudzonego jazdą smartem męża :) zapłaciliśmy w przeliczeniu na złotówki nieco ponad 40 złotych.)

5) Ubezpieczenie zdrowotne. Poza kartą ekuz i ubezpieczeniem podróżniczym, które mamy "w cenie" za prowadzenie konta w jednym z banków (Marcin podpowiada,że nie tak w cenie, płacimy za nie 10 zł co miesiąc (razem z opłatą za kartę płatniczą) zdecydowałam się wykupić jeszcze jedno ubezpieczenie podróżne ("przezorny....), które kosztowało 35 złotych. Na szczęście się nie przydało:) 


Podsumowując, pięć dni na tej przepięknej wyspie kosztowało każdego z nas nieco ponad 1500 złotych i przyznajemy, że trochę nas to zabolało i czuliśmy się jacyś tacy..."odpasztetowieni". Przypomnieliśmy sobie jednak,ze jesteśmy na Majorce w środku wakacyjnego sezonu, z gwarantowaną piękną pogodą i dodatkowym turystą, którego jakby się uprzeć mogliśmy wliczyć w koszty (na pewno te związane z jedzeniem :D). Kiedyś wrócimy w to miejsce już po sezonie i sprawdzimy, czy da się je "zrobić" tańszym kosztem. 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

FUERTEVENTURA/ PÓŁNOC, czyli "Dyśka, wymyśliłem super rymowankę".