Kraj z miłością w nazwie, czyli pasztety w Słowenii.

Skłamałabym pisząc,że czekałam na ten wyjazd co najmniej jak na lot do Nowego Jorku rok temu.
Nie czekałam.
Ba! Nawet nie było mi smutno, kiedy musieliśmy go przełożyć z maja na koniec czerwca.
Pomysłodawcą zwiedzania Słowenii był Marcin, ja, zapytana o plany na majówkę od razu wskazywałam Toskanię, Sardynię, o tu nas jeszcze nie widzieli, a bezsprzecznie to piękne miejsca.
A Słowenia?
A co tam niby jest ciekawego?

Odkąd pamiętam i pisałam o tym na naszej stronie fb Słowenia kojarzyła mi się...z ostatnim konkursem Pucharu Świata w skokach, rozgrywanym na mamuciej skoczni Velikance. A że jako dziecko wolałam programy typu "Disco Relax" od oglądania zmagań Adama Małysza-nie są to wspomnienia, na których myśl się wzruszam. Ale Marcin się uparł, więc zainteresowałam się tematem, trochę pooglądałam zdjęć w internetach, no jakieś góry, ładne krajobrazy, no niby fajnie,ale gdybyśmy zmienili kurs na Włochy byłabym wniebowzięta. Brakowało mi odpowiedniego nastawienia, mimo kupna namiotu i rezerwacji spania na kempingu (po raz pierwszy w naszej cebulowej karierze podróżników przez małe 'p':D), czegoś mi po prostu brakowało. A tym czymś były chęci. Marcin jednak niezrażony wchodził i wychodził z namiotu, który nabyliśmy, autentycznie szczęśliwy, rozkładał go i składał, zrobił trasę zwiedzania, a więc pakowanie i w drogę !

Musimy przyznać z ręką na sercu,że wzięliśmy ze sobą cały dobytek życia. Nawet kołdrę, którą dostaliśmy w ślubnym prezencie :D, żebyśmy czasem nie zmarzli. Możecie się jedynie domyślać,że jak wepchnęliśmy ją do tak małego namiotu, to potem dla jednego z nas brakowało miejsca. Po raz pierwszy jechaliśmy "pod namiot", a że podróżowaliśmy samochodem we dwójkę mieliśmy duże możliwości co do bagaży. I jak to zwykle bywa połowa rzeczy okazała się kompletnie nieprzydatna.
Co z perspektywy czasu warto zabrać na taki wypad? Na pewno kuchenkę turystyczną, a wraz z nią kubki, talerze (lub papierowe tacki), sztućce, herbatę, kawę, cukier (ja wzięłam kawę 3w1, co do dziś rozpatruję w kategoriach błędu, nie ma jak parzonka z rana), spory zapas zupek chińskich, pasztetów, konserw (tutaj specjalne podziękowania kierujemy do wujka Henia <3 , który zawsze wyczuwa,że cebule wybywają w podróż i zawsze nieśmiało pyta, czy nie mamy ochoty na konserwy, bo jemu akurat zostało :D A tak naprawdę chciałby powiedzieć "Oj biedaki, macie, bo jeszcze z głodu poumieracie" :D). Poza zapasami żywnościowymi-śpiwory, lub jak Janusze kempingów (czyli my) własne poduszki "jaśki" z domu, koce i "ślubną" kołdrę, cieplejsze piżamki, wszystkie środki czystości, klapki Kubota obowiązkowo, dodatkowy power bank:D No i przede wszystkim namiot. Musimy się wyspowiadać (kolejny raz zresztą) nie wierzyliśmy w ten nasz zakupiony chwilę przed wyjazdem sprzęt. Po dojechaniu na pole namiotowe okazało się,że mocno wieje, trochę się obawialiśmy,że rano obudzimy się w Sułkowicach, ale o dziwo namiot za niecałą stówę przetrwał ulewę, wichurę i stał pewnie na kempingu przez cztery noce.

Maribor, bo od tego miasta zaczęliśmy naszą słoweńską przygodę niespecjalnie mnie urzekł, toteż od razu rozpoczęłam komentowanie w swoim stylu:
"No i to ma być ta piękna Słowenia? A mówiłam, jedźmy do Włoch. TO NIE".





Marcin jednak cierpliwie oprowadzał mnie po najciekawszych (jego zdaniem, nie ma jak Italia :D) punktach tego miasta:starówce, placu zamkowym, na którym stoi no piękny (trzeba to przyznać :D) zamek z XV wieku, katedrze Jana Chrzciciela, Bazylice św. Marii Matki Litościwej, a także zaprowadził na spacer pod najstarszą winorośl na świecie (ma ponad 400 lat, ale trzyma się nieźle i nadal pięknie dojrzewa).








Byliśmy nieco zmęczeni po podróży i moim marzeniem (pomimo tego,że z minuty na minutę Maribor podobał mi się coraz bardziej) był jednak oddech na łonie natury.
Dlatego wsiedliśmy w samochód i pojechaliśmy do położonej w Alpach Kamnicko-Sawińskich Doliny Logarskiej.
Oczywiście czytałam o niej dużo. "Najpiękniejsza polodowcowa dolina Alpejska", "Imponujące szczyty w otoczeniu malowniczego krajobrazu" to tylko niektóre z haseł, które padały w różnych opisach tego miejsca. Jechałam jednak z mocno sceptycznym nastawieniem, piękniej niż w Tatrach na pewno nie będzie, ale chociaż sobie pospacerujemy i pooddychamy dobrym powietrzem. Tego, co miało nastąpić za chwilę nie przewidziałam nawet w snach.

Płakałam w życiu, w górach dwa razy. Pierwszy-kiedy stanęłam na Rysach w moje 24 urodziny, a drugi, kiedy zobaczyłam ten widok:




Oczywiście łzy poleciały mi również z głodu, ale to był drugi, mniej ważny powód. Nie znajduję słów na opisanie tego jakie wrażenie wywarł na nas ten krajobraz. W sekundę pożałowałam wszystkich wyrzutów,że Słowenia a nie romantyczna Toskania, że znów góry, ileż można w góry jeździć. W tych paru sekundach, kiedy patrzyłam na ten widok moimi oczami, nie przez pryzmat ekranu znalazłam odpowiedź na pytanie, które stawiałam tygodniami: " Słowenia? I co jest niby tam ciekawego?":D Nie umiem racjonalnie wytłumaczyć własnego wzruszenia tym widokiem. Po prostu jestem tak wrażliwą na piękno natury cebulą :D Cóż dodać.. :)
Od razu wstąpiły w nas nowe siły. Po przejechaniu Doliny (wjazd samochodem kosztuje 7 euro/czerwiec 2018) zatrzymaliśmy się na parkingu, a stamtąd ruszyliśmy dziesięciominutowym szlakiem pod Wodospad Rinka, kolejny cud natury zapierający dech.



No cóż, to miało być zdjęcie z serii: "Marcin, zrób mi fotkę,że niby kontempluję przyrodę wpatrzona w cud natury,ale tak żeby było mnie widać i wodospad w całości" :D Coś nie wyszło ;)




Jeśli kiedyś będziecie zwiedzali Dolinę Logarską-pamiętajcie o Rince :) Tuż obok wodospadu znajduje się "Orle gniazdo", czyli taras widokowy połączony z małym barem. Gdyby spadająca z 90 metrów woda nie robiła na Was wrażenia-spójrzcie na to :



W drodze powrotnej nawiązaliśmy pewną ciekawą znajomość:


Kolega padalec, pomimo tego,że niegroźny wzbudził we mnie mieszane uczucia: stać i podziwiać, czy uciekać w panice, bo jak dla mnie wyglądał jak najgroźniejszy wąż świata, a nie beznoga jaszczurka :D
Żartuję, nie zadawałam sama sobie takich pytań-kiedy Marcin robił to zdjęcie jak już dawno siedziałam roztrzęsiona w samochodzie na parkingu :D

Wieczór spędziliśmy na kempingu rozkładając namiot, a potem siebie w namiocie.:D Z początku czuliśmy się trochę nieswojo-obok nas stały cztery ogromne i bogate kampery (uwierzcie, nie jest ciężko wpaść w kompleksy), ale potem doceniliśmy,że robią nam cień. O samym polu namiotowym możemy napisać tylko pozytywy: dużo miejsca, ciepła woda, zadaszenie+ławeczki, które służyły za jadalnię, czyste łazienki, a nawet plac zabaw. Oj tak, co się wyhuśtaliśmy to nasze :) Zdjęcia pola i więcej informacji dostępnych jest tutaj.
Przez pierwszą godzinę z powodu ciasnoty (ślubna kołdra nie była dobrym pomysłem :D), a także przez opowieści Marcina połączone z teatralnym podświetlaniem namiotu i grożeniem,że przyjdą duchy nie mogłam zasnąć. Marcin po chwili chrapał jak niedźwiedź, a ja podświetlałam namiot szukając robaków i modląc się,żeby mnie nie zjadły. O północy, w małym namiocie, w niemal szczerym polu każdy mały robaczek urastał mi do nieprawdopodobnych rozmiarów i stanowił śmiertelne zagrożenie. Szturchałam męża, żeby coś zrobił, bo chyba jakiś duży robal chodzi po naszym tymczasowym domu, kiedy okazało się,że odgłosy, które słyszałam coraz mocniej były dźwiękiem kropli deszczu. Nad Kamnik nadciągnęła potężna ulewa, a Marcin jako typowy mężczyzna, którego zadaniem jest chronić swoją kobietę oczywiście naciągnął na siebie kołdrę (lepiej nie słyszeć :D) i kazał mi usnąć mimo moich obaw,że obudzimy się zapewne jutro z rana w Sułkowicach, jeśli nadal będzie tak wiało. Przyznaję-miałam moment kryzysowy, kiedy chciałam zabrać poduszkę i iść spać do samochodu, a także moment, kiedy stałam się największą zazdrośnicą świata i już prawie błagałam Niemców obok,żeby użyczyli nam miejsca w swoich kamperach,ale stwierdziłam,że to jest moja walka o przetrwanie i koniec końców zaczęłam liczyć barany i zasnęłam jak dziecko.

O 9 rano nie było śladów po burzy, a na pytanie Marcina jak mi się spało, odpowiedziałam,że oczywiście "wyśmienicie", a także "no co Ty, w ogóle nie chrapałeś" :D.
Zanim zjedliśmy śniadanie mistrzów, czyli zupki chińskie i bułki z konserwą (pieczywo i wodę kupowaliśmy w sklepie obok) i się zebraliśmy były już okolice południa,a my mieliśmy dosyć ambitne plany :)
Dzień rozpoczęliśmy bardzo szybkim spacerem po starówce Lublany. Musimy przyznać, że stolica Słowenii nas urzekła, ale szczerze mówiąc nie odwiedzilibyśmy tego kraju tylko dla niej. Miasto dobrze zwiedzić i warto, kiedy jest się w okolicy, kiedy jedzie się w słoweńskie Alpy, lub chce się zrobić krótką przerwę przed dalszą drogą w kierunku Włoch. Jesteśmy okrutni, mamy nadzieję,że nie zjedzą nas za to smoki. A skąd one w herbie stolicy? Wersje są różne, jedna z legend mówi o Argonautach, którzy w trakcie swojej ucieczki, płynąc od Morza Czarnego  dostali się Dunajem do Sawy i jej dopływu-Lublanicy. Już się cieszyli, już jakieś nadzieje na osiedlenie, a tu jak nie wyrośnie smok! Jak nie zatrzepotał skrzydłami, jak nie zionie ogniem (prawie jak ten pod Wawelem). Ale wiecie co oni na to? To samo, co ja w namiocie w trakcie ulewy. "This is War!" i trzeba walczyć o przetrwanie i już raz, dwa, trzy, już nie ma smoka. A z tej radości założyli miasto.
Tak bardzo obrazowo i w skrócie.
A co obowiązkowo trzeba zobaczyć? Na naszej liście były: Fontanna Trzech Rzek, mosty: Smoka, Most Potrójny, Most Szewski, Most Rzeźników z przedziwną rzeźbą szatana, Zamek Lublański, Stary Plac i przepiękny, barokowy kościół pod wezwaniem Świętej Trójcy.









Muszę się tutaj wyspowiadać i niestety zabrnąć aż w politykę. Kiedy Marcin powiedział, że na tej tablicy z "symbolami" Polskę reprezentuje Bolek usilnie szukałam podobizny...Lecha Wałęsy :D Całkiem bez złośliwości i sympatii/antypatii politycznych, było to moje pierwsze skojarzenie. Za dużo telewizji, to jest właśnie dowód na to, co programy informacyjnie robią z człowiekiem ;) Mam nadzieję,że zainteresowany nie czyta jednak pasztetów i weźmie tego do siebie :D Reprymenda zresztą szybko przyszła od Marcina, także mam nadzieję,że nikt mi nie wytoczy procesu o zniesławienie :D






"Słoweńska Wenecja", czyli Piran był drugim i przedostatnim punktem na naszej mapie tego dnia. Nie ma krzty kłamstwa w porównaniu, od którego zaczęłam zdanie. Kiedy dojechaliśmy na miejsce czułam się jak na włoskich wakacjach. Adriatyk, cudowna architektura, piękna pogoda no i my-Janusze podróży, cebule z jednym sokiem ze skąpanych w słońcu pomarańczy (żartuję, zwykły karton,ale wiecie jak cudownie się to pisało? :D), o który zaliczyliśmy kłótnię, bo jak zwykle miał być łyk,a ubyło pół litra (zasługa Marcina), a termometry wskazywały ponad 30 stopni. Nagrzana woda została w samochodzie. :D
Ale szybko się pogodziliśmy, do pojednania tym razem dążyłam ja-któż by mi robił tak piękne zdjęcia? :D



W Piranie zakochaliśmy się od razu. W kościele św. Jerzego z ogromną wieżą zegarową, która tak charakterystycznie wybija się na pierwszy plan w panoramie widocznej ze wzgórz. W Placu Tartiniego, w porcie, w charakterystycznych, czerwonych dachach domów, w wąskich i krętych uliczkach. Byliśmy tutaj zaledwie chwilę, ale wrócilibyśmy na znacznie, znacznie dłużej.














Wieczór spędziliśmy za to we ....Włoszech :D
Tak, tak, mój cudowny mąż stwierdził,że spełni moje marzenie i dokładnie przez niecałe 40 minut dreptaliśmy po niewiele oddalonym od Piranu-włoskim Trieście.




Po powrocie na kemping zawiązaliśmy kolejną znajomość. Okazało się,że podczas naszej nieobecności na dachu naszego domu rozgościł się pewien jegomość:


Możecie tylko zgadywać: kto zarwał kolejną noc? :D


Przedostatni dzień zaczęliśmy od wizyty nad jednym z najcieplejszych alpejskich jezior (26 stopni na plusie!). Proszę Państwa, przed Państwem cudowne Jezioro Bled:







W zachodniej części jeziora znajduje się wyspa z kościołem pod wezwaniem Najświętszej Marii Panny, którą to (wyspę, nie Maryję :D) widać dobrze z punktu widokowego na zamku. Niestety, takie przyjemności dla oczu kosztują (10 Euro/czerwiec 2018), a my stwierdziliśmy,że obejdziemy się smakiem. :D Perspektywę jeziora obejrzeliśmy bez wchodzenia na punkt widokowy,ale nie żałujemy:


Znad tego cudownego jeziora ruszyliśmy spełniać marzenie Marcina, a mój koszmar dzieciństwa i nieobejrzanych odcinków "Disco Relax". Tak, proszę Państwa, pojechaliśmy do Planicy.
I tutaj zaskoczyłam samą siebie :D
Byłam tak zachwycona szczytami, które otaczały cały kompleks skoczni, że na tę moją nieszczesną Velikankę vel. Letalnicę...weszłam na nogach ;) Marcin też, w końcu musiał trochę poudawać Adama Małysza :D










Kiedy Marcin pobił już rekord mamuciej skoczni ruszyliśmy w dalszą drogę. Ostatni przystanek w tej podróży. Triglavski Park Narodowy.

Dwa kilometry za Kranjską Górą, w stronę przełęczy Vrsic na którą zmierzaliśmy, pomimo dość późnej pory i pogarszającej się pogody zatrzymaliśmy się nad jeziorem Jasna. No i przepadliśmy.






Ach, gdyby mieć troszkę lepszą pogodę i więcej czasu..Uwierzcie,że moglibyśmy zostać tu nieomal na zawsze. No z małymi przerwami na posiłki ;) Może Zlotorog, legenda i symbol Alp Julijskich (koniecznie poczytajcie legendę! :) ) nie miałby nic przeciwko.
Ale czas ruszać w dalszą drogę, na przełęcz.
25 kilometrów, wydawałoby się,że machniemy to szybciutko i w pół godzinki będziemy na górze. Ale to nie było takie proste, bo najpierw trzeba było pokonać 50 ostrych zakrętów (każdy numerowany). Na mnie taka zmiana ciśnienia nie podziałała dobrze, w pewnym momencie nie liczyłam już serpentyn, czułam za to narastający ból głowy i marzyłam,żebyśmy znaleźli się w końcu na mecie, przy szlaku prowadzącym do pasterskiego domu. Jeśli mielibyśmy dać jakiekolwiek ostrzeżenia:nie spieszcie się i ...uwaga na krówki ;)












Sielsko jak w reklamie producenta pewnej znanej czekolady ;)
Po powrocie przespacerowaliśmy się jeszcze ulicami Kamniku i zjedliśmy dobrą kolację (po prostu zmieniliśmy smak zupek chińskich :D).

"I feel SLOVEnia" głosi hasło promocyjne tego kraju. Od paru tygodni podpisujemy się pod nim rękami i nogami.
I tradycyjnie-na pewno wrócimy.

***
Przydatne linki:

Pole namiotowe
Winiety na Słowację (austriackie i słoweńskie były kupowane na przejściach granicznych).
Koszty

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

FUERTEVENTURA/ PÓŁNOC, czyli "Dyśka, wymyśliłem super rymowankę".