Welcome to fabulous Las Vegas, pasztety! Krótka historia o tym jak chcieliśmy zostać miliarderami mając 20 dolarów. (Las Vegas+Zapora Hoovera)

Zabrzmi to pewnie dziwnie i może nawet ktoś pomyśli, że od tych podróży przewraca nam się w różnych częściach ciała, ale kiedy zostawiliśmy za sobą Los Angeles odetchnęliśmy z ulgą i naprawdę poczuliśmy jakąś niewysłowioną radość, że Miasto Aniołów mamy już ...z głowy. Pisaliśmy o tym w relacjach prosto z podróży na naszym fb-nie czuliśmy się w tym mieście za pewnie. Dobrze było zobaczyć Hollywood, drapacze chmur w Downtown, budki ratowników w Santa Monica i gdybyśmy planowali ten wyjazd raz jeszcze od nowa, wiedząc to co dziś znów naszym pierwszym przystankiem uczynilibyśmy LA. Po prostu chcieliśmy to wszystko zobaczyć, ale i szybko za sobą zostawić. Duży wpływ na nasze postrzeganie tego miasta miała strzelanina, którą słyszeliśmy i o której pisaliśmy w relacjach z Los Angeles. Po prostu byliśmy przerażeni, spanikowani i chcieliśmy uciekać :D.

A co nadaje się do ucieczki bardziej niż dobry, drogi samochód na którego kupno nigdy nie byłoby nas stać?
Przyznajemy:z wypożyczeniem samochodu w Stanach mieliśmy trochę kłopot. Kilka dni spędziliśmy na szukaniu dokładnych informacji odnośnie ubezpieczeń, wymagań, limitu kilometrów. Zwracaliśmy się także o porady do bardziej doświadczonych na różnych forach internetowych. Po pierwsze i dla nas chyba najważniejsze: niezbędne okazało się posiadanie karty kredytowej. Pasztety i karta kredytowa to są przeciwieństwa, które się wykluczają. Nigdy nie przyjaźniliśmy się z tym plastikiem, a każdy kto zna nas bliżej wie,że wszystko co zawiera w sobie słowo: "kredyt" omijamy szerokim łukiem. Przez tydzień zasięgaliśmy informacji czy jesteśmy w stanie to obejść i czy jest jakakolwiek wypożyczalnia honorująca tylko i wyłącznie karty płatnicze/debetowe. Skąd takie dążenie do tego,żeby jednak wybrać się za ocean bez takiego obciążenia? Z prostego, zupełnie nieskomplikowanego myślenia, że jeśli na coś nas nie stać to po prostu tego nie kupujemy i nie sięgamy po takie instrumenty jak karty kredytowe, pożyczki itp. Chcieliśmy być zawsze "na czysto", na zero, mieć wszystko uregulowane, a nie bujać się po Ameryce ze świadomością,że po powrocie do Polski czeka nas spłata rachuneczku za zabawę ;) Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy tego, co wiemy dzisiaj-że można umiejętnie korzystać z "kredytówki" i mieć z tego nawet jakieś korzyści w postaci zniżek na zakupy, hotele itp, a samą kartę spłacać...na bieżąco. Tak też zrobiliśmy (pozdrawiamy panią obsługującą nas w banku, musiała mieć niezły ubaw z Haliny i Janusza, którzy po sto razy pytali, czy na pewno można zamknąć rachunek od razu po powrocie zza oceanu :)). Wypożyczyliśmy samochód przez internet przy pomocy karty kredytowej i w pięć minut po tej transakcji spłaciliśmy obciążenie ze swojego konta-zadziałało to na nas mocno uspokajająco, przy wszystkich operacjach związanych z kartą kredytową w Stanach (głównie tankowanie) działaliśmy właśnie w taki sposób.
Ale chwilę wcześniej trochę zszokowani poprosiliśmy Panią w wypożyczalni Alamo o powtórzenie pytania, bo chyba źle usłyszeliśmy:
-Credit or debit card?
;)
tak, wypożyczalnia, w której zdecydowaliśmy się na wynajem auta honorowała karty debetowe przy jednoczesnym okazaniu biletu powrotnego na samolot. Czy coś by to zmieniło, gdybyśmy wiedzieli, a planowali ten trip jeszcze raz?
Nie, ponieważ na niejednej stacji benzynowej karta debetowa nie "przechodziła", więc warto było mieć kredytową pod ręką. Ale kłamać nie zamierzamy, kiedy Pani w wypożyczalni zapytała o formę płatności mieliśmy miny rodem z mema: "Are you fucking kidding me?". Zachowaliśmy jednak kamienne twarze i zdeklarowaliśmy płatność kartą kredytową.
Co ponadto? Dokupowaliśmy dodatkowe ubezpieczenie (wymiana opon, holowanie, utrata kluczy itp.), zamieniliśmy także samochód na większy, ponieważ tak jak wspominaliśmy we wpisie dotyczącym kosztów tripu musielibyśmy wozić bagaże na tylnym siedzeniu, a mieliśmy ich dosyć sporo i niezbędny był nam jednak pojemny bagażnik i mocniejsze auto.

Autostrada międzystanowa I-15 okazała się być przepiękną trasą. To był chyba ten moment, kiedy się uszczypnęliśmy wierząc,że naprawdę robimy ten trip. Pasztety na Dzikim Zachodzie mijające pustynię Mojave. To się dzieje!






Po tych kilku miesiącach, które upłynęły od powrotu kiedy wracam do tej podróży myśląc, kiedy serducho biło mi najmocniej to w głowie mam...obrazy z drogi. Pustą autostradę, którą przecinaliśmy. Piekące słońce, ciszę przerywaną przez silnik samochodu, kiedy wsiadaliśmy po chwilowym postoju. Góry i miejscami wysuszone ziemie. Godzina jazdy, a nam się wydawało, że od Los Angeles dzielą nas lata świetlne.


Do Vegas dojechaliśmy po niecałych pięciu godzinach drogi. Kiedy zobaczyliśmy dom, w którym wynajęliśmy pokój...oniemieliśmy. Ogromna sypialnia z wyjściem do ogrodu, a w ogrodzie najprawdziwszy basen i grill, zupełnie jak na każdym amerykańskim filmie :D Może dla kogoś to normalny widok, ale my, pasztety turystyki z naszymi konserwami zapakowanymi w bagażniku staliśmy z otwartymi koparami i nie mogliśmy uwierzyć w nasze szczęście, bo to wszystko kosztowało nas nieco ponad sto złotych. Moje pierwsze pytanie brzmiało:
-Idziemy na miasto?

I przez pół godziny dyskutowaliśmy, czy wychylamy dzisiaj nasze spieczone od słońca nosy, czy jednak tak jak pisałam we wstępie utwierdzimy wszystkich w przekonaniu,że poprzewracało nam się w głowach (i innych częściach ciała) i wskakujemy do basenu, a potem na grillu usmażymy nasze parówki z puszki ;) 
To Marcin zadecydował,że idziemy, bo w stolicy hazardu mogliśmy spędzić tylko kilka godzin. Rano trzeba było się spakować i ruszyć dalej. Zaparkowaliśmy zatem auto na parkingu w hotelu Bellagio, Marcin zrobił mi pamiątkowe zdjęcie, na którym wyglądam jakbym była najszczęśliwsza na świecie, a na którym tak naprawdę wrzeszczałam,żeby szybciej wysiadał z samochodu, bo zaraz już będzie ciemno, a ja chcę szybko wrócić do naszej rezydencji i zażyć kąpieli w basenie :D 


Z górnego parkingu hotelu rozciągały się cudowne, górskie widoki, a ponieważ słońce chyliło się już ku zachodowi mieliśmy przed sobą naprawdę cudowną panoramę.
To znaczy ja miałam.
Marcin oszołomiony markami samochodów, z którymi sąsiadował "nasz" wypożyczony Outlander biegał od tablicy rejestracyjnej do tablicy i opowiadał mi kto skąd przyjechał i jaka jest zasobność portfela tych ludzi, skoro stać ich na takie cacka. Kiedy w końcu do niego dotarło jaka jest przepaść między nimi a nami (właściciele tych samochodów byli zapewne w większości gośćmi hotelu, my układaliśmy sobie plan zwiedzania tak,żeby nie przepłacić za ten parking :D) nieco zdołowany stwierdził, że w życiu nie przyjechałby tu swoim fordem, bo wstyd i dobrze,że mamy takie auto, niech wszyscy myślą,że to nasze, a my właśnie przepuszczamy nasze miliony w kasynach na parterze Bellagio, ale nawet jak część stracimy to co dla nas, chyba widać czym tu przyjechaliśmy,a w garażu mamy jeszcze pięć takich bryk :D 
Człowiek ze wsi wyjdzie.... :) 
Chłopa trzeba było uszczypnąć,żeby za bardzo nie odpływał, bo marnujemy tylko czas na marzenia, które się nie spełnią, a w Las Vegas czas był bardzo cenną rzeczą (dopłata za parkingi).

Z czym kojarzyło nam się Vegas? Marcinowi z pewną serią filmów o wieczorze kawalerskim, a mi z okrutnym kiczem. Szczerze przyznam,że nie spodziewałam się po tym mieście niczego co by mnie urzekło, a nawet trochę obawiałam się po zwiedzaniu Los Angeles, czy i tutaj nie będziemy spacerowali pomiędzy narkomanami i śmieciami na każdym rogu. I te wszystkie obawy minęły jak za dotknięciem różdżki kiedy znaleźliśmy się w lobby superluksusowego hotelu Bellagio (w kasynach jest zakaz fotografowania także zdjęcia są marnej jakości, ale doceńcie,że się poświęciliśmy i tym samym staliśmy przestępcami;)).

Zanim jednak ruletki chcielibyśmy Wam pokazać Fiori di Como. Dwa tysiące kwiatów z dmuchanego szkła, który zdobi dużą część sufitu w hotelowym lobby. Zdjęcie tego nie oddaje, ale coś wspaniałego ukazało się naszym oczom i wprawiło w zachwyt, który towarzyszył nam do końca zwiedzania Las Vegas.







Nie ukrywamy:spodobało nam się to. Gdyby nie przeszkoda finansowa jaką było posiadanie wyliczonych pieniędzy za postój samochodu chyba byśmy zaryzykowali, bo zyskaliśmy w momencie pewność siebie, która utwierdzała nas w przekonaniu,że połowa gości w tym kasynie nie ma bladego pojęcia o hazardzie. Zobacz Marcin jak ich miny zdradzają, a ten, o tutaj, jaki niepokerowy wyraz twarzy, nie to co my. Pasztet wymalowany na czole, rozbilibyśmy tutaj bank, wszyscy by nas oklaskiwali, a na blogu musielibyśmy napisać, że do Wielkiego Kanionu to my sobie polecimy ale prywatnym samolotem, ale to dopiero za tydzień, bo teraz opływamy w luksusach w najlepszym hotelu w Vegas. 
Marcin słysząc moje opowieści wiedział co się szykuje i że jeśli zaraz stąd nie wyjdziemy przepuścimy nasze 15 dolarów, narobimy długów i uziemimy samochód na wieczność na hotelowym parkingu dlatego potulnie poszukaliśmy wyjścia, które poprowadzi nas do The Strip. 
Zrobiliśmy w sumie 8 kilometrów pieszo, 4 na południe wzdłuż Strip i z powrotem. Przez cały odcinek tej trasy mijając m.in Statuę Wolności, wielką butelkę Coca-Coli, Most Brookliński, Wieżę Eiffla, Sfinksa i bajecznie luksusowe hotele nie poczuliśmy ani grama rozczarowania. Byliśmy nawet sobą zdziwieni, ale to miasto nas totalnie pochłonęło, oczarowało i dało ogromną energię pomimo że spacerowaliśmy w duchocie i upale. 








Żałujemy,że nie sfotografowaliśmy kolejki do tego napisu i pozy jaką przybierali turyści, kiedy przyszła pora na nich.








Spacer zwieńczyliśmy pokazem fontann przy hotelu Belagio:




Żal nam było opuszczać to szalone, wesołe miasteczko, ale to są minusy szybkiego tripu i świadomości, że jesteśmy czasowo ograniczeni. Musieliśmy wrócić do domu, chwilę się przespać i ruszać w dalszą drogę, tym bardziej, że przed Wielkim Kanionem chcieliśmy zrobić jeszcze dwa przystanki: Zaporę Hoovera i jedną z kultowych knajpek na drodze 66 (a akurat były moje imieniny, a nie istnieje dla mnie piękniejszy prezent od takiego, który można zjeść).



Słynna betonowa zapora wodna na granicy Arizony i Nevady była punktem przy którym Marcin mógł popisać się swoją wiedzą. Opowiadał mi o turbinach, o mocy, o zużyciu betonu na tę inwestycję, a ja tylko kiwałam głową i po sto razy zadawałam pytanie po co w zasadzie jest ta cała Zapora i o co ten szum. Marcin cierpliwie opowiadał o dostarczaniu prądu, o zabezpieczeniu przeciwpowodziowym, o gromadzeniu wody na czas suszy aż w końcu o jeziorze Mead, a ja nadal tylko kiwałam głową, bo mimo że rozumiałam sens tej inwestycji to cała konstrukcja i jej działanie do dziś nie jest na moją głowę:) 







Upał był nie do zniesienia, zrobiliśmy kilka ujęć i popędziliśmy do samochodu ruszając w dalszą drogę, na historyczną Route 66 spełniając kolejne marzenie podróżnicze, ale o tym w kolejnym wpisie :)

Komentarze

  1. ŁomatHko... jak tam kolorowo... Zdecydowanie te dzikie, prawie pustynne tereny Arizony, to moje klimaty.
    Pozdrawiam serdecznie obydwa pasztety. :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Świetnie napisany artykuł. Jak dla mnie bomba.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

FUERTEVENTURA/ PÓŁNOC, czyli "Dyśka, wymyśliłem super rymowankę".