Tatry we trójkę po raz pierwszy, czyli dlaczego spacer do Strążyskiej wykończył nas bardziej niż wejście na Świnicę?

Jeszcze będąc w ciąży zarzekałam się, że ledwo urodzę, ledwo mnie wypiszą ze szpitala z synem na rękach, a już zaczynamy podróżowanie. Że urlop macierzyński uczynię prawdziwym urlopem, że będą wyjazdy, wypady i życie na walizkach. Karol będzie współpracującym, obiecującym i dobrze rokującym na przyszłość podróżnikiem, smykałka po rodzicach, wyssana z mlekiem matki i te sprawy. Nic mi nie było straszne, połowę ciąży spędziłam na googlowaniu znaczenia moich (nierzadko wyimaginowanych i wmówionych) objawów i tego jak poznać,że zaczynam rodzić (i tak nie poznałam :D),w  drugiej połowie wyszukiwarka pękała od haseł:
"podróże z niemowlakiem"
"co można zabrać na pokład w trakcie lotu z małym dzieckiem"
"bilety lotnicze dla niemowląt-zniżki" :D
"czy to prawda, że dzieci do 2 lat latają za darmo"
i tak dalej i tak dalej.
Byłam tak bardzo pozytywnie nastawiona, że po wypisie ze szpitala, codziennie wieczorem, kiedy Karol zamykał oczy w nadziei,że może jak je rano otworzy to zobaczy kogo innego,a nie matkę- wariatkę powtarzającą w kółko "no nie ma żadnych sensownych ofert lotu, i jeszcze za Ciebie każą dopłacać" :D włączałam wyszukiwarkę i monitorowałam wybrane kierunki. A kiedy już przyszło co do czego i upolowałam promocyjny lot na Sardynię bezpośrednio z Krakowa to...kupowaliśmy go przez tydzień, bo "czy on nie będzie za mały?", "a jak się rozchoruje/ przebodźccuje/ wystraszy tłumów/wpadnie w histerię?' Moje rozterki samą mnie zaskoczyły, ojciec Karola najłagodniej i najpiękniej jak umiał ubrał w słowa prośbę "babo, przestań już lamentować, będzie co ma być", więc aha, przekonałeś mnie ;), bilety kupiliśmy, a miesiąc później dowiedzieliśmy się,że nigdzie nie polecimy, bo kraj (i świat) ogarnęła pandemia koronawirusa. Karol jakby na pocieszenie, chcąc powiedzieć "zobacz mamo, nie masz czego żałować" w dniu planowanego wylotu na włoską wyspę zaczął uskuteczniać ząbkowanie, więc nawet się ucieszyliśmy. Wyżynanie się dwóch dolnych jedynek na raz, na rajskiej wyspie, kiedy my chcieliśmy zwiedzać i odpoczywać, a musielibyśmy warczeć na siebie hasłami: "nie wiem czemu płacze, zapytaj go,może Ci odpowie" :D, budzić się w nocy co 1.5 godziny i po omacku szukać dentinoxa, pedicetamolu, najpierw głaskać, potem beczeć razem z dzieckiem,a potem się wzruszać, że taki piękny ząbek, no zobacz, i taki się objawił, no prawie niezauważony :D nie sprawiłoby raczej,że byłaby to wymarzona i idealna podróż, więc nawet po cichu cieszyliśmy się, że mogliśmy to przeżyć w domu.

Kiedy nasza pociecha chwaliła się swoim pierwszym uzębieniem, a my zaczęliśmy odsypiać noce stwierdziliśmy,że jednak podróży nam brakuje. A przecież Karol miał być nie tylko obieżyświatem, ale także alpinistą, himalaistą, a nade wszystko taternikiem (piszę to z przymrużeniem oka), więc może szybki i mało forsujący spacer w naszych ukochanych Tatrach? Mamy całkiem blisko samochodem, wyjedziemy z rana, zaparkujemy, pokażemy synowi jakie góry są piękne i wrócimy do domu.
"tylko proszę Cię wstańmy o tej piątej, bo jak nie wstaniemy to potem się będzie ciężko wygrzebać" prosił mnie mąż przed pójściem spać.
"dobra, nie nudź już, przecież wstaniemy, szybko ubiorę małego i już"-ucięłam i naprawdę wierzyłam, kiedy zamykałam oczy o 22, że o 5 rano ja i Karol, jak jedność, krew z krwi otworzymy oczy o tym samym czasie, będzie rześki poranek, mój syn uraczy mnie uśmiechem, a na czole będzie miał wypisane "let's rock matka, jedziemy z tematem"! Przecież poza ząbkami zawsze tak pięknie sypiał, więc co może pójść nie tak?

To on obudził mnie. Nie o piątej rano, a o 23, 24, o 2 w nocy i dwie godziny później, o 4 nad ranem. Kiedy usłyszałam budzik zwiastujący godzinę piątą miałam ochotę przełożyć wyjazd na świętego nigdy :D, ale pomyślałam,ze nie ma się co poddawać, nikt nie mówił,że podróżowanie z dzieckiem będzie łatwe, ale to na pewno kiedyś zaowocuje, a trzeba jakoś zacząć. Wstaliśmy o piątej i przysięgam,że wygralibyśmy casting do "Kevina samego w domu", bo nasza scena pakowania się na wyjazd wygląda dokładnie tak, jak u rodziny McCallisterów,w efekcie czego, drzwi domu zamknęliśmy dopiero o...siódmej. A jak i siódma to i zaraz godziny szczytu, a jak godziny szczytu to i korki, a na zewnątrz robiło się coraz bardziej ciepło. Karol postanowił oglądać świat, jednak monotonna droga zakopianką i nudnawe opowieści ojca o kolejnych etapach prac przy tunelu (sorry, tato) poskutkowały lamentem przez ostatnie 30 minut drogi. Wjechała grzechotka, grający piesek i nieśmiertelne "akuku". Dokładając do tego moje niewyspanie, kiedy dojechaliśmy na parking miałam dość, ale "jakoś to będzie, jak nie teraz to nigdy nie ruszylibyśmy się z domu".

Wybór padł na Dolinę Strążyską i z ręką na sercu-polecam ten szlak na pierwszy, górski wypad, zwłaszcza jeśli jesteśmy mamami KP (szybkie karmienie w aucie i potem spokój przez całą drogę, tego komfortu nie da nam długa trasa np. na Morskie Oko :D). Trochę przed wyjazdem czytaliśmy,że szutrowy szlak,że ciężko z wózkiem-nie zgadzamy się. Jeśli tylko wózek, który posiadacie ma pompowane koła to spokojnie pokonacie początek szlaku (trochę nadsypanych kamieni), a potem będzie już tylko lepiej (bo im dalej w las, tym kamienie bardziej wbite w ziemie i nie stanowią wielkiej przeszkody). Dla nas ważny był także brak przewyższeń i czas pokonania drogi. Krótko mówiąc: potrzebowaliśmy dojść szybko, bezproblemowo, narobić super zdjęć, którymi można się wszędzie pochwalić i nabić przy okazji lajków ;) i wrócić.
Nasz pierwszy wyjazd w Tatry z synem potraktowaliśmy poważnie-nie zabrakło więc apteczki, dodatkowych skarpet, koca, bluzy na przebranie, kurtki przeciwdeszczowej, tony pieluch i ulubionego misia. Co nam się z tego bagażu przydało? Nic. ;) Karol po wpakowaniu go w wózek przy pierwszych dźwiękach strumienia potoku..zasnął.
-Popatrz Marcin, jakie dobre dziecko,jak nam w spokoju pozwala nacieszyć się powrotem w góry-zachwycałam się ja
-nie mów hop, ucieszysz się jak będzie tak do powrotu do domu-studził mój entuzjazm mąż.
Ale ja wiedziałam swoje, bo czy matczyna intuicja może się mylić? W tym używanym wózku (jak na oszczędną rodzinę przystało) ze skrzypiącymi kołami, które doprowadzały mnie do szaleństwa wieziemy na pewno przyszłego podróżnika, teraz zasypia, uspokojony szumem wody, za jakiś czas na pewno będzie ciekawy wszystkiego, będzie milion pytań i zachwyt, że jest pasztetowym potomkiem, wdzięcznym za pokazywanie mu świata.
Tak sobie ułożyłam piękną historię o podróżniczej rodzinie, gdzie tradycja zabierania potomków w Tatry będzie trwała po wsze czasy, teraz my Karola, kiedyś Karol nasze wnuki,że z tego wszystkiego, z tej nieopisanej dumy nie zauważyłam, że dotarliśmy,a nasz pasztecik otworzył szeroko oczy i....

I buzia w charakterystyczną podkówkę
:D
Może przeraził go masyw Giewontu, może był zszokowany, bo krajobraz dookoła w niczym nie przypominał tego,znanego mu z codziennych spacerów po okolicy. Zagadany jednak przez matkę i ojca nie płakał, ale uśmiechu się nie doczekaliśmy.
Nic to, zrobiliśmy milion zdjęć, zjedliśmy kanapki z konserwą popite herbatą w starym termosie, trochę poczuliśmy się jak za starych dobrych czasów i szykowaliśmy się do powrotu, kiedy Karol zaczął gaworzyć i radośnie popiskiwać. OCZYWIŚCIE,że puchnęliśmy z dumy, bo wiadomo każdy mijany turysta w drodze powrotnej myślał,że dziecko jest zachwycone górskim spacerem ze starymi ;)  Karol wydawał z siebie różne dźwięki, a my na nie odpowiadaliśmy, jednak kiedy doszliśmy do etapu "Synku, kiedyś zabierzemy Cię w wyższe góry" głos z wózka ustał, jakby chciał powiedzieć "chyba Was Bóg opuścił" i zaczęło się marudzenie, które trwało aż do.. przyjazdu do domu. Droga powrotna była czymś, czego kompletnie nie wzięliśmy pod uwagę zakładając, że nasz maluch na pewno będzie zmęczony i szybko zaśnie. Ale nie z nim te numery.Nie pomogła grzechotka, maskotka, a  zabawę "Jest Karolek...NIE MA KAROLKA!" wzmagała tylko niezadowolenie, bo co Ty matka mi tu wmawiasz,że nie ma, jak jestem i jest beznadzieja.
-masz tego swojego podróżnika, teraz go uspokój, jak wymyślasz jakieś wycieczki
-JA WYMYŚLAM?! A KTO KAZAŁ WSTAĆ O PIĄTEJ, MOŻE JAKBY DOSPAŁ...
-dobra, grzechocz mu i nie dyskutuj już

czyli klasyczna kłótnia, bo bez niej podróż się nie liczy.
:D
Dobrze,że na zdjęciach tego nie widać i na ich podstawie można by pokusić się o ułożenie zgoła odmiennej historii ;)

Czy nas to zraziło? Wręcz przeciwnie-trzy tygodnie później byliśmy już nad morzem, ale zupełnie inaczej przygotowani. Niedługo o tym napiszemy :)






Komentarze

Popularne posty z tego bloga

FUERTEVENTURA/ PÓŁNOC, czyli "Dyśka, wymyśliłem super rymowankę".