FUERTEVENTURA/POŁUDNIE "Marcin, znalazłam okazję życia", czyli pięć dni w raju:wspomnienia z Fuerteventury

Tego postu nie byłoby, gdyby nie nasze zamiłowanie do muzyki i koncertów. Bo tak naprawdę wcale nie mieliśmy w planach odwiedzania Wysp Kanaryjskich. My proszę państwa, my chcieliśmy kolejny raz odwiedzić Pragę. Wyszło jak wyszło, ale po kolei.

Mamy 8 grudnia 2017 roku. Do sprzedaży trafiają właśnie bilety na koncerty grupy Pearl Jam, którą kochamy nad życie (pozdrawiamy cały fanklub, kooochamy Was <głośne piski>). 
Tutaj nadmienić trzeba krótko jak wygląda kupno biletów na wyczekiwane przez wszystkich koncerty. Najczęściej pula trafia do sprzedaży o godzinie 10:00, więc o 9:59 na moim biurku zawsze leżą tylko: dowody osobiste (jakbym zapomniała z tych emocji jak się nazywam), karta płatnicza, a ja sama odświeżam stronę jakbym była nawiedzona. Bilet kupić czasem nie jest łatwo, w wypadku niektórych koncertów zainteresowanie jest tak ogromne,że trafia się do internetowej kolejki i trzeba cierpliwie poczekać aż będziemy mieli zielone światło do wydania ostatnich pieniędzy, które uciułaliśmy z trudem przez dobrych parę miesięcy. Kiedy ma się wprawę, bo przez ostatnie parę lat przez oglądanie ukochanych artystów na żywo je się czerstwy chleb z masłem (o ile zostaje na masło) kupuje się bilety prawie z zamkniętymi oczami (muszę sobie to wpisać do CV, to jest umiejętność mojego życia). I tak też było w naszym wypadku-zostaliśmy szczęśliwymi posiadaczami biletu na krakowski koncert w parę sekund. Ale naszym marzeniem było zobaczyć chociaż dwa występy grupy na tej trasie i przy okazji zwiedzić czeską stolicę, bo nie było nas tam dobrych pięć lat. Niestety. Los nie był dla nas łaskawy, Czesi rzucili się na ten koncert jak szpaki na czereśnie, a ja dostałam swój numerek w internetowej kolejce. Wiedziałam, co to dla nas oznacza. Wiedziałam,że jeśli przyjdzie moja kolej, to pojawi się informacja,że miejsca,które nas interesowały zostały wyprzedane. I tak było. 
Nie ukrywam, mówiąc łagodnie, lekko się zdenerwowałam.
No dobra, wpadłam w szał. :D 

Przez pierwsze pół godziny wszystkich-od Czechów, poprzez zespół, aż do dystrybutorów biletów-obdarzałam przeróżnymi inwektywami. Przez kolejne minuty odświeżałam stronę w nadziei, że dostanę komunikat "Edziu, oto dwa bilety, specjalnie dla Ciebie, kupuj śmiało", a kiedy nic takiego nie następowało uświadomiłam sobie ważną rzecz. 
Nie mam biletów, ale na koncie zostały uciułane fundusze. 

Marcin miał milion pomysłów na zagospodarowanie tych pieniędzy. Dołoży się do remontów, może na nowy samochód, może w końcu coś sobie kupimy, bo buty są tak dziurawe,że oblekanie skarpetki reklamówką, kiedy na zewnątrz ulewy już niewiele daje :D Ale ja już byłam w moim świecie google flights i klikałam z większą energią niż rano, kiedy tak bardzo chciałam dopaść wejściówki na koncert.
Ciekawych ofert z Krakowa, Katowic i Warszawy nie widziałam, więc z ciekawości weszłam na siatkę połączeń z berlińskiego lotniska Schonefeld. 

I byłam w szoku. 
Wybór przeogromny, ceny takie, jakbym co najmniej wpisała w wyszukiwarkę "tanie bilety lotnicze dla cebulaków" :D Okazało się,że (wtedy jeszcze) Polski bus ma w tym porcie lotniczym przystanek. Długo się nie zastanawialiśmy i tego samego dnia doświadczyłam jednej z największych huśtawek nastrojów w moim życiu:od porannej wściekłości do wieczornego błogiego spokoju i szczęścia.
Lecimy na Fuerteventurę, na lotnisko spokojnie dojedziemy Polskim Busem, życie jest piękne. 
I było.
Dopóki 10 dni później nie nadeszła wiadomość,że Polski Bus znika z rynku. 
Jeśli myślicie,że kiedy wyrywałam sobie włosy z głowy, Marcin mnie pocieszał,że przecież sobie poradzimy i jakoś dostaniemy się do Berlina-jesteście w błędzie.

"Boże Dyśka, Ty jak już coś wymyślisz...Masz te swoje Kanary. Czym my dojedziemy na lotnisko? Naszym gratem, co pali jak smok? O ile się jeszcze nie rozleci na autostradzie? Boże z taką babą..Zamiast kupić nowe buty i cieszyć się życiem, to wymyślasz jakieś wyjazdy i myślisz,że znów przycebulaczysz" :D
Wygodniej było udawać przez parę tygodni,że tematu nie ma i "jakoś to będzie". Zajęliśmy się w tym czasie podróżą do Portugalii, potem kupiliśmy bilety do Stanów, ale z tyłu głowy każde z nas miało pytanie "Co z tą Fuerteventurą? Jak żyć?" :D Z odpowiedzią pospieszyła oferta FlixBusa, bo to ta firma przejęła autokary z bocianem. Na nasze szczęście okazało się,że siatka połączeń z Krakowa do Berlina pozostaje taka sama, za bilet też zapłaciliśmy taką cenę jak przed czterema laty, kiedy pojechaliśmy zwiedzać stolicę Niemiec. Ulga nie do opisania.
Nocleg, kolejny raz zresztą, znaleźliśmy na stronie airbnb.pl i zdecydowaliśmy się spędzić pięć dni u przemiłego gospodarza włoskiego pochodzenia. Mario pokazał nam mieszkanie, zostawił klucze...i więcej już się nie zobaczyliśmy :D Przez cały okres pobytu w jego domu byliśmy całkiem sami, a to wszystko za niecałe 400 złotych od dwóch osób. Nie kłamiąc, podobały nam się wieczorne powroty i picie aromatycznej kawy 3w1 :D w jego pięknym salonie.
Po raz kolejny także zdecydowaliśmy się na wypożyczenie samochodu, ponieważ zależało nam na objeździe całej wyspy. Wybór padł na wypożyczalnię goldcar i na forda fiestę, którego potrzebowaliśmy na dwa dni, bo tak rozplanowaliśmy sobie zwiedzanie wyspy. Pierwszy raz wypożyczalnia pobrała od nas depozyt i "zamroziła" na naszym koncie 100 euro. Z początku byliśmy nieco przerażeni, bo jak każde rasowe sknery, mamy obsesję na punkcie dotykania naszych pieniędzy, nawet wirtualnie :D Uprzedzając fakty, wraz z oddaniem samochodu mogliśmy z powrotem dysponować naszymi nędznymi oszczędnościami,które zostały zwrócone nam od razu. Cena paliwa za litr-0.99 centów, czyli na kwiecień 2018 płaciliśmy mniej za benzynę niż w Polsce. Takie cuda.

Na lotnisku w Puerto del Rosario przywitała nas przeurocza Pani z cudowną mapą Fuerteventury, którą dostawali wszyscy pasażerowie wysiadający z samolotu. Fajna, kolorowa i przejrzysta mapka za darmoszkę-oczywiście,że porwaliśmy ją od razu. Przydała się, co widać po stanie w jakim wróciła z nami do domu :)


Zaraz po przylocie przespacerowaliśmy się po stolicy wyspy:




Co ciekawe, tak odległa od Polski miejscowość przywołała mi skojarzenia z...Wrocławiem :) Każdy, kto odwiedził choć raz stolicę Dolnego Śląska zapewne kojarzy rozsiane po mieście przeurocze krasnale. W Puerto del Rosario baśniowych stworzeń nie ma, ale co jakiś czas natrafić można na przeróżne rzeźby, np. na kózki, które symbolizują dawną nazwę tej miejscowości, która brzmiała Puerto de las Cabras, czyli...kozi port <3 Urocze, prawda? :) 





`Ponad 100 figur tworzy razem plenerowy park rzeźb, który powstał z inicjatywy włodarzy miasta.
Naszym (i nie tylko, sądząc po ilości odwiedzających) zdaniem najpiękniejszym punktem była jednak nadmorska promenada, połączona z małym portem jachtowym i miejską plażą. Musimy przyznać,że choć plaża jest mała, to cały teren ma doskonałą infrastrukturę i przede wszystkim udogodnienia dla niepełnosprawnych, co jest ogromnym plusem. 







Kolejnego dnia z rana, po bogatym śniadaniu składającym się z zupki chińskiej przepitej gorącym kubkiem( tak żeby przynajmniej do południa nie burczało nam w brzuchach) ruszyliśmy na południe wyspy. 
I tu muszę (który to już raz?) dokonać publicznej spowiedzi. 
Byłam totalnie rozczarowana. Jak chyba w żadnej wcześniejszej podróży. To jest ten rodzaj rozczarowania, kiedy wszyscy znajomi,którzy byli tutaj przed nami przed naszym wyjazdem bardzo nam zazdrościli, opowiadali,że tutaj jest przepięknie,że się zakochamy, raj na ziemi, najpiękniejsza wyspa.
A Ty człowieku czujesz się jak jakiś łazik na Marsie, bo takie krajobrazy mijasz, jeszcze wtedy nie widzieliśmy gór, a same suche do granic możliwości ziemie. I tylko tyle. I tak przez dobrą godzinę jazdy. No i czasem jakaś koza się nawinęła,żeby uprzyjemnić nam widoki, albo może sprawić,żebyśmy do końca nie tracili wiary,że jest tutaj ładnie.


 Pamiętam,że chciało mi się naprawdę płakać, a Marcin mnie pocieszał,że zaraz będą wzniesienia, na co ja warczałam "Ciekawe kiedy, pewnie jeden pagórek, co nawet zdjęcia nie zrobię, co ja wstawię na fejsa?!!!".
Także takie dramatyczne chwile również przeżywaliśmy w trakcie tego wypadu :D 

Pierwszy przystanek zrobiliśmy w jednym z najpopularniejszych kurortów wypoczynkowych-Morro Jabble na półwyspie Jandia. Nie wiem czy to kwestia mojego nie najciekawszego humoru, czy tłumu ludzi (w większości słyszeliśmy język niemiecki, ale nie dziwimy się, jakbyśmy zarabiali takie pieniądze i widzieli takie oferty, to też jeździlibyśmy na Kanary z całymi rodzinami :D), ale nie podobało nam się i jeszcze bardziej nakręciliśmy się na to,że cała wyspa jest mocno przereklamowana, ba, w ogóle wszystkie wyspy na pewno takie są, dobrze,że nie wpadliśmy na pomysł,że odwiedzimy jakąś jeszcze. Ten sam los surowej oceny podzielił kolejny kurort- Costa Calma. Z perspektywy czasu myślimy,że po prostu wpadliśmy przejazdem i może nie jest tam aż tak najgorzej skoro obie miejscowości od lat królują w rankingach biur podróży jako najpiękniejsze miejsca do wypoczynku na Wyspach Kanaryjskich.
A może to my po prostu trochę zdziczeliśmy i odrzucają nas takie tłumy? :) W każdym razie kajamy się za te powierzchowne oceny :D





Chociaż przyznać musimy,że latarnia morska Faro del Matorral niedaleko Morro Jabble swój urok miała :)


Na prawdziwą petardę, która skradnie nam serca jednak wciąż czekaliśmy i mieliśmy wielką nadzieję,że będzie nią słynna plaża Cofete z jeszcze bardziej słynną, szutrową drogą. Żeby spokojnie tam dojechać wykupiliśmy dodatkowe ubezpieczenie za zawrotną sumę 8 euro. Jako średnią ciekawą ciekawostkę :D warto dodać fakt,że na co drugim forum o Fuercie czytaliśmy,że ludzie,którzy chcą dojechać na tę plażę osobówką to skrajni samobójcy, droga jest ciężka, bardzo żywiołowa i trudna do pokonania przez mniejsze samochody. Na tyle opinii dostaliśmy tylko jedną (dzięki Martina <3!), w której przekonywano nas,że wszyscy jeżdżą tam osobówkami, skuterami, rowerami i innymi środkami transportu, trzeba tylko zachować jakąś ostrożność. I my to zdanie podzielamy, w trakcie jazdy minął nas tylko jeden jeep. 

Tej drogi długo nie zapomnę :) 






Niestety im wyżej, tym większe chmury się piętrzyły i trochę zrzedły nam miny, bowiem okazało się,że 12 kilometrów tej cudownej plaży będziemy musieli oglądać bez asysty słońca. Ale miało to swój klimat. 











Było pięknie, choć wietrznie. Z grafik wujka google wiemy,że szczęściarze,którzy zastają tu bezchmurne niebo mają rajskie widoki.

Ciężko było mówić to na głos,żeby nie wyjść na ludzi, którym już do końca odbiło i nie potrafią docenić,że siedzą na tygodniowym wolnym, jeszcze na Kanarach, ale...ciągle czekaliśmy. Na ten jeden widok, na jeden krajobraz, który sprawi,że przymkniemy kopary chociaż na minutę, zrobimy wielkie oczy i nie będziemy znajdywać komentarza do tego, co oglądamy. 

Pierwszą nadzieją,że może się doczekamy była niebiańska plaża Risco el Paso. Zdecydowanie najpiękniejsza plaża Fuerteventury, ze złotym piaskiem i wodą tak lazurową że najlepsze katalogi Tui czy innego Rainbow nie są w stanie oddać tego na zdjęciach. 
Znaleźliśmy tutaj szkołę Windsurfingu i pilnych uczniów :) 






Nasze zadowolenie uwieczniliśmy na zacnym zdjęciu:


A wiecie jak się zachowuję, kiedy widzę takie cudowne obrazy? :D 

Co najmniej tak, jakbym grała w jakimś teledysku, biegnę, biegnę,ale niestety nikogo to nie obchodzi i nikt mnie nie nagrywa. Dlatego Marcin się zlitował i zrobił zdjęcie na którym uchwycony jest wybuch mojej radości,bo w końcu mam poczucie niezmarnowanych pieniędzy :D 



Z jednej strony chcieliśmy się tu rozłożyć i zostać,ale z drugiej mieliśmy poczucie,że za zakrętem czeka coś jeszcze piękniejszego i warto się zapuścić dalej. 

No i mieliśmy rację ! 







Zamykam oczy i widzę ten obraz i nas, kiedy staliśmy nad tymi urwiskami, a obok nas nikogo. Czuję ten spokój i słyszę huk oceanu rozbijającego się o skały. 

Tego,że stojąc i gapiąc się jak ciele w malowane wrota nie zauważyłam nadchodzącej fali, która oblała mnie od stóp do głów nie chcę wspominać :D 

La Pared. Magia. Czyste piękno. Natura. 
Zapomniana wioska, z dala od wszystkich kurortów, piękniejsza niż one wszystkie razem. Z najbardziej uroczymi gospodarzami na świecie :D 



Domyślamy się,że większość osób, która przetrwała czytanie tych wypocin i dotarła do tego fragmentu na widok wiewiórek powiedziała coś w stylu: "OOOOOO jakie słodziaaaakiii", a później zapytaliście samych siebie skąd one w zasadzie się tam wzięły? (Spieszymy z odpowiedzią: zapewne wiele lat temu na pokładach statków przypływały z Afryki i po prostu się rozmnażały), ale mamy chyba dość szokującą wiadomość- wiewiórki dla mieszkańców Fuerteventury są istnym przekleństwem (są uważane za szkodniki, które niszczą uprawy), a po drugie...te niepozorne zwierzątka na wyspie stworzyły sobie...wiewiórczy gang :D I piszę to całkiem poważnie. 

Kiedy tylko jakiś autobus lub samochód zaparkuje obok punktów widokowych, one zbierają się w grupki i biegną do turystów, bo chcą wysępić jedzenie. I przyznam z ręką na sercu- są w tym lepsze nawet ode mnie. 
Jest ich czasem taka liczba,że sama się przestraszyłam,że przez przypadek,którąś potrącę. Turyści mimo wszechobecnych zakazów dokarmiania częstują je prosto z ręki różnymi smakołykami, a one mają wtedy moją minę, kiedy w McDonaldzie są kupony, zupełnie moje spojrzenie, które mówi: "Życie jest piękne". :D 

Symbolem wyspy są jaszczurki, niestety nie są tak nachalne jak Panie wiewiórki, a szkoda.

Kiedy tylko oddaliśmy im wszystko co mieliśmy (bo inaczej nie weszlibyśmy w spokoju do auta), ruszyliśmy w dalszą drogę. I to w cudowną drogę, drogę,która jest moim najpiękniejszym wspomnieniem ze wszystkich podróży. 





A po drodze do Betancurii, bo to ona była naszym ostatnim przystankiem zatrzymaliśmy się w Ajuy. I tu popiszemy się znajomością języka :D (Wielcy poligloci, a tak naprawdę przeczytaliśmy to w internetach i szpan :D ) 
Ciekawostka językowa dla dorosłych :D 
W języku hiszpańskim [j] czytamy jako [ch], a [y] jako [i], dlaczego zatem nie warto czytać na głos, w obecności dzieci nazwy tej miejscowości? 

:D

Podobno w Caleta Negra, położonej obok Ajuy, w przybrzeżnych jaskiniach piraci trzymali swoje łupy, ale nas bardziej zaciekawiła i zauroczyła czarna plaża :) 







OCZYWIŚCIE, że szturchałam Marcina, żeby tym trzem uroczym psiakom zrobił całą sesję (w efekcie czego mają chyba 50 zdjęć:D) 

Naszym ostatnim przystankiem była Betancuria, w której...nie zrobiliśmy żadnego zdjęcia. A to wszystko przez trasę o wdzięcznej nazwie....Ayayay :D, która skradła nam serca i...miejsce w aparacie :) 
Droga FV 30 prowadzi przez tzw. Masyw Betancurii (szczyty Morro de la Cruz 676 m.n.p.m., Tegu 645 m n.p.m., Pico Alto 626 m n.p.m.) i jest najpiękniejszą trasą i na wyspie i dla mnie na całym świecie :D Owszem, trzeba mieć oczy dookoła głowy i adrenalina skacze co jakiś czas na ostrych zakrętach, ale te emocje i widoki...oj tak, to nasze zdecydowanie najcudowniejsze wspomnienie podróżnicze. 







Do Puerto del Rosario wróciliśmy późnym wieczorem, zmęczeni, ale totalnie oczarowani :) 

O tym, czy północ wyspy miała do zaoferowania piękniejsze widoki niż południe-w kolejnym wpisie :) 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

FUERTEVENTURA/ PÓŁNOC, czyli "Dyśka, wymyśliłem super rymowankę".