Weekend w Grecji

Skłamalibyśmy, gdybyśmy twierdzili,że nie czekaliśmy na ten wyjazd z nieskrywaną ekscytacją.
Grecja.
W połowie listopada.
W Polsce pierwszy śnieg, plucha, słupek rtęci spada, a tu państwo Paszteciarze lecą sobie na Bałkany, ha! 
Boże, jak nam się gęby cieszyły,że uciekamy od tej pogody, której szczerze nienawidzimy,że uciekamy właśnie do Grecji,że na pewno powita nas takie słońce i takie ciepło, że nic tylko pakować letnie ciuchy. I to uciekamy we trójkę, bo parę miesięcy wcześniej wspólny lot zaproponowaliśmy naszemu najlepszemu na caaaałym świecie przyjacielowi. "Lecimy do Aten, lecisz z nami? Połowa listopada, trzeba się będzie gdzieś dogrzać".

Grecja.
Takie wypasione podsumowanie i zamknięcie wszystkich naszych tegorocznych wyjazdów. Ach, co to będzie, te zachody słońca, to ciepełko, palemki, cudnie będzie.
Coś tam oczywiście czytaliśmy,że niby jakaś pora deszczowa, ale statystyki dość łaskawe, parę deszczowych dni w miesiącu, na pewno na nas nie padnie, my na pewno będziemy mieli pogodę, zawsze mamy.

I tak nam mijały te dni do wyjazdu, na nakręcaniu się wzajemnie, jaki to będzie fejm, jak nas wszyscy znienawidzą z zazdrości,że oni sobie tutaj w robocie, a my..a my proszę Państwa leżymy sobie, 20 stopni na plusie (na biedę!), lampa grzeje, no takiego fejmu to świat nie widział.

I im bliżej wyjazdu tym prognozy pogody jakieś takie dziwne, nieprzychylne, tu chmurka się pojawiła,a tu kropelka deszczu, a potem parę kropelek, a potem  zachmurzenie umiarkowane zmieniło się w całkowite i próżno było szukać żółtej kuleczki symbolizującej słońce, ale my dalej w zaparte,że prognozy prognozami, i tak się nigdy nie sprawdzają, na pewno będzie świeciło słońce, może nie cały dzień, w końcu to listopad, ale za chmurami przez 4 dni nie będzie się chowało. Potem nagle kropelek w prognozie przybywało,aż 2 dni przed wyjazdem naszym oczom ukazało się ostrzeżenie o gwałtownych ulewach wywołujących natychmiastowe powodzie.

Skłamałabym, gdybym napisała,że z 4 razy nie odświeżałam strony, bo odświeżałam i z drugie cztery wklepywałam nazwę greckiej stolicy, bo to na pewno jakiś błąd, te deszcze to na pewno w tych Atenach na podlasiu, nie w Grecji, no Panie Boże zlituj się, jak ja znajomym powiem,że lecę do Grecji i muszę spakować pelerynę?!!
Litości nie było, rano przed wylotem w panice szukałam super wdzianka chroniącego przed deszczem.


"Leć do Grecji, mówili..." podsumowywał mi za plecami Wojciech i optymistycznie to nikogo nie nastrajało :D (sorrry Wojtuś <3 ).
Ale polecieliśmy.
Do końca życia nie zapomnę siedzącej obok mnie dziewczyny, która zrobiła chyba milion zdjęć błękitnemu niebu ponad chmurami i chwaliła się,że po wylądowaniu wyśle mmsy swojej mamie, a ta umrze z zazdrości,bo w Polsce na pewno jest brzydko. I do końca życia nie zapomnę wyrazu twarzy tej samej dziewczyny, kiedy samolot podchodził do lądowania i zobaczyła co jest poniżej chmur, a właściwie to nic nie zobaczyła, bo panowała taka mgła,że serce miałam w gardle i modliłam się,żebyśmy jako tako wylądowali.
"Grecja w listopadzie tak bardzo".
Ale wszyscy, którzy mnie znają wiedzą,że zawsze szukam plusów (nawet na siłę tam, gdzie ich nie ma :D) i nienawidzę narzekania w podróży, więc wmawiałam sobie,że pogoda pogodą, Ateny Atenami, ale jedzenie to na pewno mają tu dobre :D
Zatem zaczynamy.

Przygodę ze stolicą Grecji zaczęliśmy od wypożyczalni samochodów zlokalizowanej w szczerym polu :D Znów wypożyczaliśmy auto i przyznaję,że nie za jeden pasztet (ale byliśmy we trójkę, więc tak bardzo nie bolało).  Nie byliśmy w super dobrych nastrojach, więc kiedy jeden z Greków uśmiechał się dość nieszczerze, przekonując, że "dziś jest nasz dobry dzień", węszyliśmy spisek i tylko czekaliśmy, kiedy się okaże,że zaraz zablokują nam na karcie wszystkie nasze oszczędności.
Bo z wypożyczaniem samochodu w Atenach nie było tak łatwo jak w Trapani. Poza dodatkowymi ubezpieczeniami, wypożyczalnie informują, że mogą zablokować na karcie  środki rzędu..nawet tysiąca euro (które oczywiście są zwracane, jeśli auto wróci w całości). Ponieważ pierwszy raz mieliśmy do czynienia z takimi praktykami,a jak wiadomo nie ma dla nas miejsca w rankingu 'Forbesa' podeszliśmy do tego na tyle sceptycznie,że do końca nie wiedzieliśmy, czy wyjedziemy z tej wypożyczalni samochodem, czy może trzeba będzie wracać z powrotem na lotnisko piechotą, bez środków do życia :D

"Dziś jest Wasz szczęśliwy dzień" powtórzył pan Grek, a ja kończyłam w myślach "Przygotowaliśmy super promocję dla klientów z Polski. Musimy Wam zablokować tylko 900 euro zamiast tysiąca i oczywiście jak zwrócicie samochód, to coś znajdziemy, także pożegnajcie się z oszczędnościami życia" :D
"Szczęśliwy dzień" był dla Pana Greka dniem,w  którym do kwoty 500 złotych za wypożyczenie auta można dopłacić jedyne 11 euro (czyli nieco ponad 40 złotych) i wyjechać z wypożyczalni Peugeotem 208 w dieslu, bez blokowania dodatkowych środków.
Dopłaciliśmy.
A kiedy dostaliśmy kluczyki, zamiast wsiąść do samochodu...zaczęliśmy robić mu zdjęcia. I uwierzcie nie dlatego,żeby pucować się na fejsie jaką bryką się wozimy :D
Wpadliśmy w lekką paranoję, kiedy poczytaliśmy opinie o tej konkretnej wypożyczalni, więc woleliśmy mieć dowody :D

Tak to się zaczęło.
Dzień dobry Grecjo!



Taką minę miał Marcin i takie wyrazy twarzy mieliśmy też ja i Wojciech w drodze z wypożyczalni do naszego noclegu.
Co mijaliśmy? Pustostany, zaniedbane osiedla, mury pełne niekoniecznie ładnych graffiti, brud, brud i jeszcze raz syf. Z każdym kilometrem mieliśmy nadzieję,że to może jakieś przedmieścia,że tak to wygląda wszędzie, nie tylko tutaj, a im bliżej centrum tym na pewno ładniej (i na pewno odrobinę czyściej : P).
 Niestety.
Tak Ateny prezentowały się prawie wszędzie. Myślę,że gdyby nie fakt,że mieliśmy samochód i możliwość ucieczki z tego miasta w każdym momencie chyba byśmy się do końca załamali.

Na nocleg zdecydowaliśmy się u naszej rodaczki-pani Aleksandry i po raz kolejny znaleźliśmy go poprzez airbnb. To już chyba jakaś tradycja. Mieszkaliśmy w dużym, trzy osobowym pokoju, z balkonem (który byłby idealny-jeśli byłaby pogoda :D), dostępem do łazienki i kuchni. Za trzy noce dla trzech osób zapłaciliśmy 450 zł, jak się podzieliło tę sumę to już tak bardzo nie bolało. Mieszkanie było dosyć blisko centrum, także tego samego dnia, wieczorem postanowiliśmy wyruszyć na poszukiwanie ładnych widoków w greckiej stolicy.



To była najładniejsza bazgroła, jaką widzieliśmy w tym mieście. ;) Oczywiście,że stanęliśmy i krzyknęliśmy z zachwytu "Na Zeusa!" :D To graffiti na żywo naprawdę robiło wrażenie i niestety dopiero teraz, po powrocie odkryłam stronę na której umieszczane są zdjęcia nieco ładniejszych, niż parę kresek i liter, malunków. Jeśli jesteście ciekawi zajrzyjcie na https://www.facebook.com/GraffitiInAthens/, niektóre ściany robią wrażenie ! :)

Im bliżej centrum, tym lepiej (a przede wszystkim bezpieczniej) się czuliśmy. Utwierdzaliśmy się w przekonaniu,że w starym mieście na pewno będzie spokój, porządek i mniej smrodku. Bo jak tu myśleć inaczej, kiedy po drodze szare ulice zaczęły zmieniać się w przyjemne deptaki jak ten:



I faktycznie,na pierwszy rzut oka wydawało się całkiem przyjemnie:



Dopóki nie poczuliśmy charakterystycznego zapachu i nie zaczęliśmy być z każdej strony namawiani do poprawienia sobie humoru pewnymi ziółkami ;) Dilerów dookoła była masa, a koło nich...policja. Krajobraz co najmniej..dziwny.

Mieliśmy w planach wejście tego wieczoru na wzgórze Filoppaposa, które jest jednym z paru dobrych punktów widokowych na Akropol i Odeon Heroda Attyka i prawie byśmy ten plan zrealizowali, gdyby Edzia nie zobaczyła na niebie paru błyskawic. Jak powszechnie wiadomo-nikt nie boi się burzy tak bardzo jak ja, więc niestety wycofaliśmy się. "Wycofaliśmy się" to dość łagodnie powiedziane, tak szybko do domu to dawno nie biegłam, a Marcinowi i Wojtkowi oberwało się parę razy za robienie przystanków w celu pstryknięcia paru fotek :D
Kiedy wydawało mi się,że słyszę grzmoty byłam kompletnie przerażona.

Dopóki się nie okazało,że to grzmi u mnie w brzuchu :D
A więc stało się.

JESTEM GŁODNA.

Żeby nie skłamać-tak załamałam się tą pogodą,że nie poszukaliśmy za bardzo miejsc z tanim jedzeniem przed wyjazdem.
Właścicielka mieszkania dała nam ulotkę z pewnej restauracji i poopowiadała co je się w Grecji, a my przez czas jej opowiadania zastanawialiśmy się, jak sformułować pytanie o to, gdzie tanio i szybko można pochłonąć coś totalnie zapychającego.
Nie nadajemy się do prowadzenia blogów kulinarnych, przyznajemy.
Pani Aleksandra chyba sama się domyśliła,że nie mamy zbyt dużej puli pieniędzy na odkrywanie kuchni greckiej, więc rzuciła hasło "Souvlaki-zjesz jednego i masz dość na cały wieczór".
Spodobało nam się to, niecałe dwa euro za sztukę? JEDZIEM TAM!

Czyli gdzie?

Okazało się,że ten specjał jest podawany w prawie każdej greckiej knajpce, w różnych odmianach. My wybraliśmy tę najbardziej zapychającą- suwlaki zawinięte w pitę (pszenny placek) , z warzywami, kurczakiem i sosem. Dobre i sycące. A przede wszystkim na naszą kieszeń.
Tak jak i (wbrew obawom) na naszą kieszeń okazało się robienie zakupów w pobliskim markecie.

Jak zwykle umieliśmy w promocje i dokopaliśmy się do rogalików za kilka centów i nawet Sangrii w plastikowej butelce (w przeliczniku na złotówki zapłaciliśmy niecałe 9). Wojtuś był troszkę przerażony,że potrafimy stać przed regałem i porównywać wagę rogalików zadając sobie pytanie, czy opłacalny jest rogal 80 gram za 22 centy, czy może warto zapłacić centów 25,a mieć drożdżówkę o pięć gramów cięższą? :D :D

Chyba myślał,że wszystko co piszemy na blogu to jakiś słaby żart :D :D :D
(chociaż sam nie ukrywał zadowolenia, kiedy dopadł wino na promocji za 2 euro :D)

Kiedy już zrobiliśmy orientację w terenie i zdecydowaliśmy gdzie zaopatrujemy się w tanie rogaliki i alkohol :D mogliśmy planować kolejny dzień.
A plan zakładał ucieczkę z Aten, najpierw do pobliskiego Pireusu, później do Koryntu.


 Pireus jest miastem przemysłowym,  z jednym z największych (a dokładniej trzecim co do wielkości) portów morza śródziemnego. I ze względu na ten port właśnie tutaj przyjechaliśmy.







Te przerażające chmurzyska zwiastowały to, czego doświadczaliśmy dotąd w paru kropelkach. Zwiastowały deszcz. Dużo deszczu. Ale Wojciech zdawał się być na to obojętny :D


Selfiaczek musiał być, nawet mimo nadciągającego huraganu :D

Plan zakładał,że coś jeszcze oprócz portu zobaczymy w tym mieście (a raczej w tej duuuużej dzielnicy Aten :D), ale kiedy doszliśmy pod cerkiew (skądinąd piękna architektura!) wszystkie plany uległy zmianie.


Do Pierusu zawitała ulewa, jakiej chyba, z ręką na sercu, poza dwoma potężnymi powodziami, które przeżyłam w Polsce nie doświadczyłam nigdy. Wtedy zrozumiałam, że komunikat o natychmiastowych podtopieniach nie był czczym gadaniem. W kilka sekund całkowicie zalało ulice, a i my musieliśmy zrobić sobie dość długi przystanek pod jednym ze sklepów. Kiedy na chwilę pogoda się uspokoiła zobaczyłam chyba jeden z najdziwniejszych krajobrazów w życiu. Piękny i straszny jednocześnie.


Wiedzieliśmy,że spokój nie potrwa długo, więc zapakowaliśmy się do samochodu i ruszyliśmy do Koryntu z nadzieją,że Peloponez przywita nas ciut lepszą pogodą.

Chyba nigdy nie cieszyłam się tak na widok przebijającego zza chmur słońca :D




Uwielbiam takie krajobrazy :) !

Czego szukaliśmy w Koryncie? 
Po pierwsze słońca :)
Po drugie Kanału Korynckiego:

..który łączy Zatokę Koryncką z Zatoką Sarońską. O którego budowie myślano już w starożytności, ale otwarto  go pod koniec XIX wieku. 6,3km długości, 21 metrów szerokości, 8 metrów głębokości. Robi wrażenie :) Podobnie jak historia jego budowy.

Po trzecie-szukaliśmy jednego z korynckich symboli, który odnaleźliśmy przy marinie jachtowej:) Proszę Państwa, przed Państwem Pegaz <3 


Piękny jest, prawda? <3 I w pięknym otoczeniu się znajduje.







Tak, palm, spokoju i ciepła także szukaliśmy. 
A niektórzy szukali przede wszystkim dobrego tła dla swoich narcystycznych fotek :D


Szukaliśmy także (a przede wszystkim szukał Wojciech, który po sesji 'z kija' zgłodniał, ale postawił warunek z serii "żadnych suwlaków, bo zwymiotuję" :D ) dobrego jedzenia. I je także znaleźliśmy. Trochę amerykańskie, ale tanie, w cudownej knajpce z przeuroczym szefem kuchni :)


(stwierdzamy,że nie nadajemy się też na kulinarnych fotografów-byle szybko zrobić zdjęcie, albo nie robimy go wcale, bo opamiętujemy się jak nie ma już połowy porcji :D) 

Za to nie szukaliśmy (ale sama nas znalazła) prawdopodobna przyczyna niepogody w czasie tego wyjazdu. Pechowy, ale piękny. I te oczy :)


Na co zabrakło czasu? Na ruiny starożytnego miasta. Wszystko, na co zabrakło czasu w czasie tych paru dni zwalam zresztą na karb pogody i tego,że zwiedzanie zaczynaliśmy ze sporymi opóźnieniami (a zdarzało się przez ulewy, albo zmieniać drogę, albo musieliśmy zatrzymywać się na poboczach, bo nie dało się prowadzić).

Droga powrotna wynagrodziła nam za to wiele.




No taką Grecję to my rozumiemy :D 
Długo to jednak nie trwało, bo po paru kilometrach wjechaliśmy do 'naszego' ponurego miasta, które za czas naszej nieobecności przeszło solidną ulewę. 
Żeby pozostać w nastroju postanowiliśmy tym razem "zdobyć" wspomniane na początku relacji wzgórze i przekonać siebie nawzajem,że nie takie straszne Ateny, jakie się wydają. Pokonaliśmy drogę w ciemnościach, pooglądaliśmy naprawdę ładną panoramę oświetlonego miasta,a potem...

a potem zaczęliśmy się porządnie wkurzać (a ja wpadłam nieomalże w furię :D :D) bo nasz aparat nie podołał robieniu zdjęć w takich okolicznościach.

Wojciechu, dobrze,że byłeś z nami :D 


Wróciliśmy tutaj jeszcze w niedzielę, o czym później.



W sobotę też postanowiliśmy uciec. 
Tym razem do Delf.

I w tym miejscu chciałabym się wyspowiadać (w tym poście jeszcze nie wyznawałam swoich grzeszków, czas zatem na to).

Pomysł wyjazdu do tego prastarego miasta wyszedł z mojej inicjatywy. Nie spotkał się z wybuchem niekontrolowanego entuzjazmu, zatem jak i jednego, tak i drugiego jegomościa :D wzięłam szantażem emocjonalnym stwierdzając,że JA I TAK TAM POJADĘ, CHOCIAŻBYM MIAŁA JECHAĆ SAMA.

O!
Oczywiście żaden z nich się nie przejął, nawet ten, który jest moim mężem :D I chyba postanowili wsiąść w ten samochód dla świętego spokoju.Ja za to cieszyłam gębę od rana, bo Delfy (zresztą Ateny także)  były na mojej liście marzeń odkąd w piątej klasie szkoły podstawowej nafaszerowali mnie solidną dawką mitologii. Cieszyłam się tak bardzo, jak umiem się tylko cieszyć, mogłabym kłapać dziobem i z radochy nie byłam nawet specjalnie głodna. Ale wszystko minęło, kiedy dojechaliśmy do położonej blisko stolicy Grecji małej miejscowości-Mandry.

To jest moment, który wolałabym pominąć i zdjęcia, których wolałabym nie publikować. Nie mieliśmy pojęcia jaka jest skala powodzi w Grecji dopóki tutaj nie przyjechaliśmy. Na początku zobaczyliśmy wyrzucone na ulice zwierzęta, potem stacje telewizyjne, sanepid na podmytym cmentarzu, a na końcu zatrzymaliśmy auto, bo baliśmy się ruszać dalej. Podróżowanie nie zawsze jest kolorowe i wesołe. Byliśmy w kompletnym szoku, a ja chyba nawet strachu. Tych widoków długo nie zapomnę.





Minęło nas kilka samochodów,które jechały w dalszą drogę. Sprawdziliśmy pogodę-nadchodzące godziny miały być spokojne, więc z pewnymi obawami, ale pojechaliśmy dalej. W wyższych terenach sytuacja nie była tak dramatyczna jak tutaj na dole.

Powódź w samej Mandrze pozbawiła życia 20 osób. 

Dlaczego o tym piszę? 
Bo wyrzucałam sobie potem długi czas,że nie dokopywałam się do żadnych informacji, jak to mam w zwyczaju. Skupiłam się tylko na prognozach pogody i byłam tak wściekła,że zastaniemy deszcze (strasznie płytka ta "wściekłość" mi się potem wydawała wobec tego co tam zastałam, ludzie stracili wszystko, czego dorobili się w życiu,a ja siedząc przed prognozami martwiłam się o słoneczko w czasie wyjazdu-nie wiedziałam.)Tymczasem o powodziach w Grecji i o sytuacji w Mandrze niektóre portale informacyjne  informowały na dwa dni przed naszym wylotem tam. A my nie mieliśmy o tym bladego pojęcia, co do tej pory uważam za okrutne zaniedbanie z naszej strony. Zawsze myślimy o bezpieczeństwie, a tutaj po prostu daliśmy ciała.


***

Delfy przywitały nas także pochmurnym niebem, ale wiedzieliśmy,że mamy jakąś godzinę spokojnego zwiedzania, bez deszczu.
Jedną rzecz tytułem wstępu muszę napisać-nie wiem co zrobiło na mnie większe wrażenie. Możliwość spaceru po siedzibie najsławniejszej starożytnej wyroczni i oglądanie wszystkiego, o czym uczyłam się na lekcjach historii, czy może krajobraz i niesamowite pasmo górskie, które nas otaczało. Bliskość Parnasu naprawdę robiła niesamowity klimat.




Za to wiem, co zrobiło największe wrażenie na Wojtusiu.
Nasz kompan podróży pozostawiony na chwilę sam sobie musiał wykorzystać moment. Takie otoczenie do zdjęcia? Żal nie skorzystać ! :D 



(Zastanawiam się jak długo jeszcze pożyję po publikacji tego posta :D).

Tak naprawdę Delfy zwiedzaliśmy praktycznie osobno.
Ja prawie biegałam i cieszyłam michę "omgomogomgomgomg!!! ŚWIĄTYNIA APOLLINA!!!ŁAAAAAŁ" :D (dobrze,że obok przechodziła wycieczka Amerykanów, mniejszy wstyd :D), Marcin chyba był trochę zawiedziony, bo znikąd kaczek, więc uparł się na fotografie Bogu ducha winnych ptaszków :D 


Wojtek za to próbował nawiązać porozumienie z kotami :D (które dość chętnie pozowały mu w ciągu całego pobytu w Grecji :D)


Poza krótkimi przystankami, które poświęcaliśmy kotkom i ptaszkom oglądaliśmy z zachwytem (cała trójka) wszystko to, co zostało po starożytnych Delfach, czyli m.in:

...Świątynię i ołtarz  Apollina, czyli centralne, najważniejsze miejsce w którym rezydowały Pytie (kapłanki delfickie). Tutaj padały słynne przepowiednie, tutaj ważyły się losy narodów.



Skarbiec Ateńczyków (przypominający małą świątynię), pochodzący z V lub VIw. p.n.e upamiętniający najprawdopodobniej ustanowienie demokracji w Atenach. Jest to najlepiej zachowany skarbiec (poza nim są tutaj jeszcze skarbce Sykiończyków i Beocjan). Gdyby ktoś (tak jak ja miesiąc temu) miał mały zanik pamięci z serii "Skarbce? Było to na historii? :D " to przypominam nieśmiało,że było,a skarbce stawiano ku czci bogów- fundatorami były starożytne władze.




Rzymską agorę, czyli centrum życia miasta. Pochodzi z IV w. p.n.e, czyli z końcowego okresu istnienia Delf.


Teatr, wybudowany w IVw.p.n.e, odbudowany w IIw. p.n.e, 35 rzędów, widok na ruiny Delf. Nie wiem, czy gdybym żyła w czasach starożytnych skupiłabym uwagę na jakimkolwiek przedstawieniu. Chyba oglądałabym ciągle zbocza Parnasu z ostatniego rzędu :D .

A nie ! Ja przecież siedziałabym w świątyni i wymyślała różnorakie przepowiednie :D 


Na szczycie ruin znajduje się za to stadion- długi na 177 metrów, szeroki na 25. Podobno mógł pomieścić nawet 6,5 tysiąca widzów !



...a jakie fajne widoki mieli w czasie treningów i zawodów:D


Wojtuś chyba też tak pomyślał, ale tym razem niespodzianka ! :D 



W cenie biletu (6 euro)  mieliśmy także zwiedzanie muzeum archeologicznego, więc jeszcze troszkę pochodziliśmy po ruinach i poudawaliśmy mądrych:





i zeszliśmy w dół.

To było zdecydowanie najmniejsze muzeum spośród tych, w których byliśmy, ale jego zbiory...Po prostu jeden wielki zachwyt. Miejsce obowiązkowe dla pasjonatów historii starożytnej. Chodziłam tylko za Wojtkiem i Marcinem i kazałam im wszystko obfotografowywać :D 



Ci dwaj przystojniacy to najprawdopodobniej Kleobis i Biton, synowie kapłanki bogini Hery. Z tymi panami wiąże się legenda o podróży z Argos do Delf, w czasie której sami ciągnęli wóz swojej matki zastępując woły. Wdzięczna matka poprosiła Herę w podziękowaniu o najlepszy prezent, jaki tylko mogą otrzymać śmiertelnicy. Co zrobiła Hera śmieszka? :D Uśmierciła biedaków we śnie dając im wieczną pamięć wśród ludzi, czyli na jej-nieśmiertelność. Matce chyba nie do końca o to chodziło :D


Sfinks Naksyjczyków.


Najważniejsze dla mnie rzeczy- rzeźba tzw. "Tancerek z Delf", którą najprawdopodobniej zwieńczał widniejący wyżej Omfalos, czyli środek ziemi.
Bo jak głosi legenda Zeus wypuścił orły na krańcach wszechświata, a ich lot przecinał się właśnie w Delfach, co oznaczało,że to miasto jest środkiem Ziemi. Omfalos, czyli 'pępek' był tego symbolem.




Długo nie mogliśmy się wydostać z muzeum, ponieważ rozpętała się kolejna, potężna ulewa. Z upływem godzin warunki na drodze też uległy zmianie w efekcie czego wracaliśmy z ciężkim sercem, m.in po takich "autostradach" :)


Chociaż tutaj jeszcze nie było tak ogromnych urwisk jak kawałek dalej.

Nie wiem czy Panowie się ze mną zgodzą, ale to był chyba najlepszy dzień w trakcie tego wypadu.:) 


Ostatni dzień w Grecji spędziliśmy w miejscu, dla którego tak naprawdę tutaj przyjechaliśmy. 
Czyli na ateńskim Akropolu. Wstaliśmy specjalnie z samego rana,żeby uniknąć tłumów. 
I opłaciło się :)


 Świątynia Nike Apteros



Partenon
Widok na świątynię Zeusa Olimpijskiego


Erechtejon


  (w końcu bez kija :D)
Odeon Heroda Attyka


Za bilet zapłaciliśmy 10 euro (cena od listopada była obniżona o połowę, potrwa to do marca 2018 roku, normalnie bilet kosztuje 20 euro), ale dla osób, które mają więcej czasu bardzo polecamy bilety łączone (30 euro), które obowiązują również w innych starożytnych ruinach, m.in poza Akropolem są to:

-Agora ateńska
-Keramejkos (z muzeum archeologicznym)
-biblioteka Hadriana
-południowe i północne zbocze Akropolu (miało być poza Akropolem, wiem :D)
-Świątynia Zeusa Olimpijskiego
-Agora rzymska


Nie zwiedzajcie Aten tak pobieżnie jak zabiegane pasztety :D 

Ostatnim punktem było nasze ulubione wzgórze, na którym Wojtuś zrobił nam nasze najlepsze "podróżnicze" zdjęcie <3 



Więzienie Sokratesa



No i wreszcie na koniec,żeby poczuć,że jesteśmy jednak w Grecji postanowiliśmy wybrać się na plażę. Po drodze z powodu kolejnej ulewy musieliśmy zatrzymać się na poboczu, a potem pół godziny czekaliśmy w samochodzie niedaleko plaży,żeby wysiąść. :D Ale po plaży się przeszliśmy !

I woda była ciepła <3 




Czy wrócilibyśmy do Aten?
Wojtka odpowiedź słyszę prawie tutaj, kiedy kończę ten post :D :D :D Nie muszę go pytać, wystarczą mi te charakterystyczne miny na większości zdjęć.

Marcin ma podobne do mojego zdanie-tak, ale przy okazji jakiejś innej wycieczki i tylko z powodu tego, czego nie udało nam się zwiedzić kiedy wchodziliśmy na Akropol :)

I mamy nadzieję, jak przy okazji każdej podróży,że będziemy mieli możliwość takiego powrotu w niedalekiej przyszłości.

:) 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

FUERTEVENTURA/ PÓŁNOC, czyli "Dyśka, wymyśliłem super rymowankę".