"Marcin, czy ja tu umrę?", czyli kiedy marzenie zmienia się w pułapkę. Pasztety na dnie Wielkiego Kanionu Kolorado.

Tytuł jest dramatyczny, ale nie urodził się w mojej głowie po to, żeby ściągnąć jak najwięcej uwagi, zasięgu i moich kochanych, magicznych lajków. Takie pytanie padło, 1360 metrów poniżej krawędzi Wielkiego Kanionu, tuż przy brzegu rzeki Kolorado, kiedy naprawdę myślałam,że popołudnie 17 września 2018 roku jest ostatnim w moim życiu, a zachodu słońca już nie doczekam.

Ale zacznijmy od początku.

Rok 2001.
Kiedy byłam trochę mniejsza i odwiedzałam moją ciocię (która miała dość bogaty księgozbiór) uwielbiałam bawić się w bibliotekę. Przekładałam jej książki, wertowałam, robiłam opisy, sprawdzałam, czy nie są uszkodzone (ona się potem denerwowała, że znów ma wszystko niepoukładane, co mnie oburzało, przecież robiłam taką mrówczą robotę!). Przy okazji jednej z takich wizyt na półce zobaczyłam pozycję jeszcze przeze mnie nieopisaną: pracę zbiorową "Niezwykłe miejsca, niezwykłe krainy" wydawnictwa Reader's Digest. Opasły tom wydawał mi się nawet cięższy ode mnie samej, z trudem zdjęłam go z półki i ...przepadłam.
Te zdjęcia, te opisy, te miejsca! Wielki Rów Tektoniczny, Kapadocja, Wyspa Wielkanocna, Nil, Mont Blanc..Dla dziewczynki w moim wieku, której wyprawą życia w tamtym czasie była jazda pksem do Krakowa (te emocje, kiedy kierowca autobusu decydował się na jazdę oświetlonym tunelem na rondzie Grunwaldzkim) czytanie o tych miejscach było porównywalne do odkrycia życia na innej planecie. Wśród tych wszystkich stron natknęłam się na przepiękne, wręcz kosmiczne zdjęcie olbrzymiej dziury w ziemi, nad którą szalała burza. Zdjęcie miało przepiękne kolory-mieniące się w promieniach zachodzącego słońca formacje skalne i królujące nad nimi granatowe niebo z przecinającą je błyskawicą.
Taki był mój pierwszy kontakt z Wielkim Kanionem. Tak dowiedziałam się o jego istnieniu i od tamtej pory zawsze na dźwięk tej nazwy widzę tę ilustrację.
Jeśli myślicie,że to wtedy powzięłam postanowienie,że kiedyś stanę na jego krawędzi to niestety tak nie było. Ba! Nie przeszło mi to wtedy nawet przez myśl, priorytetem było posiadanie złotówki, żeby mieć na 10 gum kulek, nie myślałam wtedy o dalekich podróżach, wydawały mi się zresztą kompletnie nierealnym marzeniem. Tatry, Bałtyk, ale nie wyprawy na inne kontynenty. I tak mijały miesiące i lata. Kanion zresztą co jakiś czas dawał o sobie znać, głównie za sprawą lekcji geografii i uczenia się o tym jak powstał, kiedy to się stało, jak to mogło się stać,że nurt rzeki wyżłobił takie cuda. Trzeba było też wkuwać na pamięć informacje o skałach osadowych, wapieniach i piaskowcach (to już mniej mnie fascynowało).

...11 lat później:
Ilustracja z książki wróciła do mnie ze zdwojoną siłą latem 2012 roku. To wtedy związałam się z Panem Pasztetem, zaczęliśmy wyjeżdżać na koncerty, organizować sobie małe wyjazdy, kompletnie zwariowaliśmy na punkcie muzyki z Seattle-Nirvany, Pearl Jam i reszty naszych ukochanych zespołów, które swoje korzenie mają właśnie w tym mieście. Kto zna mnie dłużej, wie,że popadłam w Nirvanofilię i za stwierdzenie,że Kurt Cobain popełnił samobójstwo mogłam zerwać z kimś znajomość i obrazić się na całe życie (bo oczywiście został zamordowany, przeczytałam wszystkie teorie spiskowe na ten temat, takie się wtedy miało problemy ;) ). Któregoś dnia podzieliłam się z Marcinem marzeniem o zobaczeniu Seattle, a potem...zaczęliśmy szukać wycieczek objazdowych po Stanach. Biura podróży, które je organizowały wprawdzie nie uwzględniały stolicy grunge'u na trasie, ale za to nie zapominały o cudzie natury, o wielkiej dziurze w ziemi. I zaczęło się. Zaczęliśmy marzyć o podróżach, od których kręciło nam się w głowie, wiedząc ile kosztują i z iloma formalnościami się wiążą. Poza zachodnim wybrzeżem marzył nam się także Nowy Jork, ale wiedzieliśmy, że nie stać nas na miesiąc jazdy po Stanach, więc musieliśmy dokonać wyboru i tak oto w 2016 roku, we wniosku wizowym podaliśmy "Wielkie Jabłko" jako cel naszej podróży do USA rok później.

2017:
Niecałe dwa tygodnie po ślubie siedzieliśmy na lotnisku w stolicy Norwegii czekając na Dreamlinera, który przetransportuje nas do Nowego Jorku, który uczyniliśmy miejscem naszego miesiąca miodowego (chcielibyśmy, żeby to był naprawdę miesiąc ;)). Przesiadka w Oslo trochę trwała, ale mi się czas nie dłużył. Siedziałam z nosem w telefonie, a na wyświetlaczu pojawiały się tylko informacje o monitorowanych przeze mnie już wtedy lotach na trasach: Kraków-Las Vegas oraz Kraków-Los Angeles. Marcin szczęśliwy, że będzie miał do obfotografowania tyyyyle drapaczy chmur był nieco zaskoczony, kiedy dowiedział się, że zamiast czytać gdzie zjeść tanio w NYC, ja myślę już o kolejnej podróży. To wtedy, na lotnisku Oslo-Gardemoen padła decyzja o tym, że zaraz po powrocie z podróży poślubnej zbieramy na roadtrip naszego życia. Że kolejny rok będzie tym, w którym staniemy nad Wielkim Kanionem.

2018:
Rok zaczęliśmy od planów. Opracowaliśmy sobie trasę i miejsca, które chcielibyśmy odwiedzić "przy okazji". Wszystko tak naprawdę skupiało się w okół Kanionu, ale skoro już do niego zmierzamy, możemy odwiedzić Los Angeles, Vegas, San Francisco oraz sąsiadujące parki narodowe. Co do samej dziury podjęliśmy decyzję, że nie tylko staniemy nad krawędzią, ale zbadamy teren od środka. Że zejdziemy w sam głąb, na samo dno. Że na własne oczy, z bliska zobaczymy jak nurt rzeki Kolorado nadal żłobi to piękne miejsce. Wydawało się to szaleństwem, ale skoro tyle lat marzyliśmy..po prostu spełnijmy te marzenia. Nie udało nam się wylosować pozwolenia na spanie na kempingu na dole, zatem kupiliśmy miejsce na Mather Campground tym samym opisując w planach podróży 17 września jako "Cały dzień w Kanionie". Co mogło pójść nie tak? Od tylu lat chodzimy po Tatrach i chociaż w żaden sposób nie można porównywać takich wypraw to mamy jakiekolwiek pojęcie o tym, co może nas czekać, o różnicach wysokości, o zmianie temperatury, o tym czego potrzebujemy, o tym,że trampki i klapki nie są najlepszym pomysłem na taki trekking. Że to całodniowa wyrypa, w upale, nieznośnym słońcu. Że trzeba mieć kondycję. Zapakowaliśmy hektolitry wody, wybraliśmy szlak z punktami w których można ją uzupełnić, wzięliśmy krem z najwyższą ochroną, chusty, czapki z daszkiem, buty górskie, jedzenie, coś słodkiego na dodanie sił, wrzuciliśmy do plecaków mapy, naładowaliśmy do pełna telefony i ruszyliśmy.

17.09.2018

Jest chwilę po siódmej rano, a my stajemy oko w oko ze znakiem informującym,że jesteśmy na początku szlaku Bright Angel. Jeszcze raz patrzymy na siebie pytająco, czy aby na pewno schodzimy, czy na pewno nie odbijemy do punktu widokowego, a pójdziemy prosto na dno (jak to brzmi!). Racjonalnie i spokojnie mówimy do siebie,że jeśli nie będziemy mieli sił po prostu pójdziemy na punkt, bo nie będziemy ryzykować i schodzić niżej, jeśli któreś źle się poczuje. Z tyłu głowy jednak każde miało niewypowiedzianą głośno myśl, że jeśli nie zamoczymy nóg w rzece Kolorado to wrócimy tutaj wieczorem zawiedzeni i źli na siebie.
Szlak zaczyna się cudownie, skały z początku dają cień, a zejście nie wymaga od nas jakiejś wielkiej energii, chociaż kolana gdyby umiały mówić na pewno mocno by protestowały.





Marcin co chwilę się zatrzymuje robiąc przeróżne ujęcia i z zachwytem zapowiada, że może jutro zrobimy kolejny szlak, bo to miejsce jest piękne, tak oszałamia swoją wielkością, że kręci się aż w głowie. Ja spokojnie idę i myślę,że właśnie spełniam podróżnicze marzenie życia, ale nie potrafię się cieszyć. W sercu mam jakiś dziwny niepokój, jestem w miejscu o którym śniłam, a jednak zaczynam się denerwować, bo jego ogrom mnie wręcz paraliżuje. Patrzę na dół i nie widzę końca tego szlaku. Zaczynam myśleć o powrocie i o tym, czy fizycznie damy radę wejść na górę. Pytam Marcina, czy wzięliśmy cokolwiek ciepłego, bo w mojej głowie zaczynają pojawiać się myśli o tym, czy nie będziemy zmuszeni spędzić na dole przymusowej nocy. Idzie nam się jednak dobrze i jakoś dziwnie "lekko", bardzo szybko widzimy efekty naszego spaceru i to,że jesteśmy niżej i coraz niżej.





Marcin opisuje formacje skalne, które mijamy, ja na chwilę odganiam od siebie pesymistyczne myśli. Jestem w Stanach, w drodze ku marzeniom, otoczona ścianami najpiękniejszego cudu natury, a ja myślę o złych rzeczach. Nie warto zaprzątać sobie tym głowy, jesteśmy razem, w razie czego jedno pomoże drugiemu. W mojej głowie nagle uruchamia się szufladka z książkową ilustracją, ale burzy nie będzie, nie dziś, sprawdzamy prognozy codziennie, chociaż na wszelki wypadek w plecakach mamy peleryny. Wracam myślami do 2001 roku. Widzę siebie jako małą, zafascynowaną dziewczynkę, której nawet nie przyszło do głowy, że po 17 latach będzie miała możliwość zobaczyć na żywo to, o czym wtedy czytała. Myślę o całym moim dotychczasowym życiu i zastanawiam się dlaczego ja robię takie podsumowania, dzisiaj, w tym miejscu i w dniu, w którym powinnam płakać i skakać ze szczęścia. Myślę o moich znajomych, o przyjaźniach, które zawiązałam, o relacjach, które nie przetrwały i o przyjaciołach, którzy teraz są w Polsce i wiedzą, że schodzimy. Marcin jakby czytał w moich myślach:
-Gdyby tu był Wojtek, to miałby co fotografować.
-Kiedyś weźmiemy wszystkich naszych przyjaciół i zrobimy rundkę dookoła świata-odpowiadam z uśmiechem.Już widzę tutaj Sebastiana, jak na każdą ścianę skalną spogląda z zafascynowaniem.
Myślę o domu, o dziewczynach z pracy, że ja tutaj się wczasuję, a one przeklinają dzień, w którym zeszłam na niemal 3 tygodnie urlopu. Myślę w końcu o nas, o tym jaką drogę przeszliśmy, żeby spacerować w tym miejscu. O wszystkich małych podróżach, o rozklejonych butach w Paryżu, o jednej butelce wody na 40 stopniowym upale w Mediolanie, o wyjściach w Tatry, o kanapkach z pasztetem. O tym, czy się zmieniliśmy, o tym,że nie chciałabym żeby tak było. W końcu pytam samą siebie w myślach o to, dlaczego ja sobie zaprzątam tym głowę, dlaczego się tak niepokoję, przecież zeszłam to i wyjdę. Zaczynam się na siebie złościć, że nie potrafię się cieszyć ze spełniającego się marzenia, w przeciwieństwie do Marcina,  który snuje plany na kolejne dni pochłonięty widokami dookoła.


Tymczasem mijamy strażników na mułach, wracają z dołu, a mi przebiega przez głowę, czy gdybyśmy opadli z sił, to czy będziemy mogli skorzystać z takiej pomocy. Mija chwila i już korzystamy ze źródła wody, napełniamy butelki, ponownie smarujemy się kremem z filtrem 50 i nawiązujemy rozmowę z parą Polaków, którzy takiego kremu nie wzięli, a słyszą ojczysty język, więc korzystają z okazji. Oni wracają do góry, byli na punkcie widokowym i są nieco zaskoczeni słysząc, że zamierzamy zejść do rzeki. Ja czuję, że mimo ochrony zaczyna mi się robić ciepło w głowę, zmieniam czapkę i robię pierwszy błąd, który za niedługo będzie miał swoje następstwa-nie schładzam głowy i reszty ciała odrobiną wody. W ogóle o tym nie myślę, do dziś nie wiem dlaczego mimo że patrzę na osoby obok, które nachylają się nad kranikami w punkcie i moczą czoła, albo są polewane przez współtowarzyszy nieco letnimi wodami, które zdążyły nagrzać się w butelkach i średnio nadają się do picia. My czujemy się dobrze, uznajemy,że można iść dalej.





Po ponad godzinie marszu dochodzimy do Indian Garden Campground, gdzie chwile odpoczywamy i napełniamy butelki. Tutaj dochodzi do ostatecznego wyboru. Albo skręcamy na punkt widokowy, albo na własną odpowiedzialność schodzimy w dół. Przekonujemy siebie nawzajem,że czujemy się dobrze i mamy siły, chociaż wtedy po raz pierwszy pytam: co będzie jeśli nie zdążymy? Marcin uspokaja,że z naszym tempem spokojnie wrócimy przed zachodem słońca, zatem łyk wody i maszerujemy. Mijamy po drodze tablicę z ostrzeżeniem przed przegrzaniem organizmu,które kończy się wycieńczeniem i śmiercią, z wizerunkiem wymiotującego, osłabionego człowieka. I tu robimy największy błąd jaki kiedykolwiek popełniliśmy w czasie podróży. Kompletnie ignorujemy tę tablicę, patrząc na nią z pobłażaniem i śmiejąc się, że to informacja dla otyłych Amerykanów, którzy chyba nie mają kondycji.
Tak.
Naprawdę tak zareagowaliśmy, mimo że kiedy w Tatrach są komunikaty lawinowe i pogodowe czytamy je jako pierwsi i wszystko uwzględniamy w planach, po sto razy dyskutując czy nie zmienić wariantu wycieczki. Do dziś nie wiem co nami kierowało, albo nasze ego naprawdę już wtedy fruwało nad Wielkim Kanionem, albo po prostu...lepiej się było nie zastanawiać, nie brać sobie do głowy tylko iść na żywioł.
Zaraz za tablicą rozciąga się piękny szlak w cieniu skał, tak bardzo, bardzo, bardzo mylący.
-I tutaj mam dostać tego przegrzania?-pytam Marcina nieco z przekąsem.



Mimo dobrego humoru im dalej się zapuszczaliśmy, tym mocniej czułam, że zaczynamy wchodzić w pułapkę. Początek szlaku na samej górze wydawał mi się tak odległy, że wyraziłam obawę, czy w ogóle dzisiaj tam wrócimy. W dodatku zaczynałam się czuć dziwnie zdekoncentrowana i przestałam się kompletnie skupiać na widokach, które mijaliśmy.





150 metrów od Garden Creek Waterfall, przy wyjściu z kanionu tej rzeki poczułam,że zaczyna się robić coraz cieplej, a cienia jest coraz mniej. Aż nagle za jedną ze ścian uderzyła nas fala gorąca, jakbyśmy właśnie weszli do piekarnika nagrzanego do 200 stopni. A naszym oczom ukazało się to:


Tak, musieliśmy dojść do tego "zygzaczka", bo ta droga prowadziła do rzeki Kolorado. Zwątpiłam. Tyle trasy praktycznie tylko w słońcu? W nagrzanych do czerwoności skałach? Wiedzieliśmy jednak, że to ostatnia "prosta" i nic nam po tym,że zawrócimy.



W pewnym momencie marszu poczułam się naprawdę bardzo źle. Odsuwałam o sobie myśli o wycieńczeniu organizmu, ale czułam,że moje nogi idą, ale głowa jest kompletnie gdzie indziej. Przestałam się koncentrować na drodze, poczułam zawroty głowy, zaczęłam bardzo nerwowo dopytywać Marcina ile dystansu dzieli nas od nurtu rzeki. Wiedziałam,że zaczynam gwałtownie tracić siły i chciałam jak najszybciej usiąść w jakimkolwiek chłodnym, zacienionym miejscu.
Ostatniego odcinka do Kolorado z ręką na sercu-nie pamiętam. Marcin nie podejrzewał niczego złego, bo kiedy tylko doszliśmy nad samą rzekę i miałam możliwość dłuższego odpoczynku w cieniu i schłodzenia się wodą nabrałam trochę energii.






A więc jesteśmy.
Marzenia się spełniają. Duma miesza się z niepokojem i spoglądaniem w górę. Osiem kilometrów drogi powrotnej, 1360 metrów różnicy wysokości. Stoimy w lodowatej rzece, która przez miliony lat żłobiła ten Kanion i chociaż próbujemy zatrzymać tę chwilę w głowie to czegoś się boimy.
A tym czymś jest strach przed tym,że jesteśmy tak zmęczeni,że nie wiemy jak wyjdziemy w górę. Postanawiamy nie biwakować długo, kilka łyków wody, pamiątkowe zdjęcia i szybka kanapka. Już wtedy zaczynam mieć problemy z połykaniem. Nie jestem w stanie przełknąć kawałka chleba, nie wiem co się dzieje, ale mój żołądek zaczyna strajkować. Przekonuję samą siebie i Marcina,że to na pewno chwilowe, zjem coś po drodze, ruszajmy.
Z jednej strony jesteśmy szczęśliwi, że jesteśmy tutaj,że się udało, ale z drugiej czujemy na plecach,że tracimy siły i że po prostu trzeba się stąd wydostać. Po pokonaniu krótkiego odcinka drogi powrotnej czuję,że nie dam rady. Tak po ludzku, fizycznie, że nie zrobię tego dystansu w górę. Nie jestem w stanie jeść, jest mi niedobrze, ledwo stawiam kroki, czuję mocne zawroty głowy. Siadam na środku drogi i opieram się o jedną ze ścian. Marcin jest przerażony, ledwo do mnie docierają jego słowa, ale wyłapuje zdanie "Po co my tu przyszliśmy, mogliśmy iść na punkt". Bierze mnie za ramiona i ciągnie w kierunku cienia. Nie do końca oboje wierzymy,że coś takiego się dzieje. Nigdy w górach, nigdy w trakcie żadnych trekkingów, żadnych wędrówek, ale właśnie tutaj, teraz. Tak daleko od krawędzi, od ludzi i od domu. Trochę uśmiecham się na to wspomnienie, ale to było kilka minut przekonania,że ja stąd już nie wyjdę. Że pewność siebie i wiara w możliwości zaraz odbiorą mi życie, bo nie jestem w stanie nawet wymówić zdania, ani podnieść chociaż ręki w górę. Jestem kompletnie wycieńczona.
O czym myślę?
Nie o hejterach na blogu, którzy napisaliby,że to selekcja naturalna :D, ani nie o jedzeniu (o dziwo). Znów widzę ilustrację w książce sprzed 17 lat, fotografię, która mnie tutaj popchnęła. Potem spoglądam na Marcina i jest mi go szkoda, będzie musiał biec po jakąś pomoc, organizować ratunek na który będzie za późno. Nie robię tym razem podsumowań, jestem po prostu okrutnie zmęczona. Chciałabym zasnąć, ale czuję,że mój żołądek ma inne potrzeby. Nie będę opisywać procesów, które zachodzą w moim ciele zaraz po tym, kiedy treści żołądkowe niebezpiecznie zaczynają się kotłować. :) Ale jestem chyba jakimś szczęśliwym przypadkiem, bo kiedy po 15 minutach wyrzucania z siebie wszystkiego co zjadłam od poprzedniego dnia....nabrałam sił. Marcin był w kompletnym szoku. Po prostu wzięłam duży łyk wody, wstałam, otrzepałam się, zapomniałam o tym,że przed chwilą otarłam się o śmierć i...ruszyłam przed siebie. Nie pytajcie jak to się stało, ale pomyślałam sobie przez moment,że żaden Wielki Kanion nie będzie mi tu podskakiwał i udowadniał,że nie dam rady. Ja nie dam rady? No to patrz teraz! :D Zatrzymywaliśmy się przy każdym malutkim źródełku i każdym punkcie czerpania wody. Moczyłam głowę i całe ciało z niewysłowioną ulgą i zdziwieniem,że nie wpadłam na to wcześniej. Kiedy dotarliśmy do Indian Garden Campground położyłam się na moment na ławeczce. Jeden ze zdziwionych turystów zapytał Marcina czy wracamy z dna Kanionu i że strażnicy ostrzegają,żeby taką wyprawę rozkładać na dwa dni, albo na jeden, ale zacząć już o 3 nad ranem. Wychodziliśmy w górę bardzo powoli, ale też bardzo, bardzo zmotywowani. Tuż przy krawędzi zastał nas zachód słońca. Najpiękniejszy widok jaki dane mi było oglądać.






Dwa dni później, kiedy żegnaliśmy się z tym miejscem wstaliśmy o świcie na wschód słońca, a potem samochodem jeździliśmy od jednego punktu widokowego do drugiego:








Przy Mather Point, najpiękniejszym w mojej ocenie punkcie widokowym zobaczyłam wyrysowaną na kamieniach dedykację dla zmarłego męża od jego żony i dzieci. Marcin akurat zmieniał ustawienia w aparacie, a ja siedziałam nad krawędzią, kiedy zobaczyłam te parę kamyczków z serduszkami i tymi pięknymi słowami. Wtedy coś we mnie pękło. Rozpłakałam się jak małe dziecko, dając upust wszystkim emocjom. Szczęściu,że tu jestem, szczęściu,że żyję, szczęściu,że mam obok siebie Marcina i szczęściu,że "coś" pozwoliło mi spełnić marzenie i bezpiecznie wrócić na górę. Złości, że ryzykowaliśmy, że byliśmy za pewni siebie. Że popełniliśmy masę błędów. Że mogło się to skończyć tragicznie. Nagle niebo nad nami zaczęło się chmurzyć, sprawdziliśmy pogodę i okazało się,że nadciąga burza. Wróciłam myślami do fotografii z książki, ale nie chciałam tutaj być. Kto mnie zna, wie,że boję się piorunów jak niczego innego na świecie. Nie chciałam już ryzykować. Spojrzeliśmy na Kanion ostatni raz, dziękując, że mogliśmy to przeżyć i że możemy ruszać dalej zostawiając za sobą to miejsce, które możemy nazwać naszym spełnionym marzeniem.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

FUERTEVENTURA/ PÓŁNOC, czyli "Dyśka, wymyśliłem super rymowankę".