Weekend w Portugalii (Lizbona i okolice) cz.1


Była na naszej liście marzeń odkąd zaczęliśmy razem wyjeżdżać.
Od zawsze. I od zawsze nieosiągalna, bo gdzie my z pasztetami i zupkami chińskimi będziemy się pchać do Portugalii, tam na pewno jest drogo, gdzie tylko pojawiały się rankingi najdroższych stolic Europy tam ze swoimi cenami królowała portugalska stolica. (przynajmniej według niektórych, my doświadczyliśmy czegoś odwrotnego, o czym później).

Lizbona.
Zamykam oczy i prawie widzę te pomarańcze na drzewie, których nie można było strzepać jak papierówek na sułkowickiej "grandzie" :D No, może i można było, ale nie chciałam z siebie robić większej Grażyny niż jestem i potrząsać drzewem na środku miasta :D
Prawie czuję ten smak lazanii z lizbońskiego Lidla, w dość przystępnej cenie, którą jedliśmy przez wszystkie bite 4 dni pobytu.
Prawie znów bolą mnie uszy na samo wspomnienie wiatru na Cabo da Roca i znów łapią mnie nerwy na Marcina, który mnie tam wywlókł, ale nie pomyślał za mnie i nie zabrał czapki, żeby ochronić mnie przed chorobą,a siebie przed ciskanymi w niego gromami i hasłami o nieodpowiedzialności i o tym,że na pewno umrę przez lewe ucho, a wiem to, bo już mi ten ból aż na zęby promieniuje :D

Jak to się wszystko zaczęło po tylu wpisach na temat polowania na bilety nie muszę chyba pisać.
W skrócie: Edzia-komputer-internet-wyszukiwarka-promocja-euforia-szantaż emocjonalny na współmałżonku z serii "Odkąd wzięliśmy ślub to poza pracą tylko stoję przy garach, coś mi się z życia chyba należy" :D -przekonany małżonek, który dla świętego spokoju już szuka połączenia z lotniska do centrum miasta-wydane pieniądze-głodówka do dziesiątego-RADOŚĆ :D
Tak, Marcin też się zawsze cieszy, ale uświadomienie sobie tej radości zajmuje mu trochę więcej czasu. 
A więc kupiliśmy te bilety, w dość okazyjnej cenie, bo zapłaciliśmy 200 zł za jedną osobę (lot w dwie strony). Nocleg rezerwowaliśmy jak zwykle poprzez portal airbnb, chociaż tym razem zwracaliśmy uwagę na lokalizację-wylot z Lizbony był o 6.45 rano, a zatem potrzebowaliśmy spania w jakikolwiek sposób skomunikowanego z lotniskiem, tak żebyśmy nie musieli wstawać o 3 nad ranem i iść piechotą :D

 A potem zaczęła się nasza druga (bo pierwsza była o Statuę) poważna kłótnia o to, co chcemy zobaczyć. Rozłam był na tyle głęboki, że któregoś dnia nie mając już żadnych argumentów postanowiłam zaszantażować małżonka mojego, najbardziej na świecie cierpliwego oświadczając, że jeśli nie przystanie na moją wersję zwiedzania, to ja w takim razie DO ŻADNEJ PORTUGALII NIE LECĘ.
O.!
"I bardzo dobrze, święty spokój, człowiek sam pozwiedza bez Twojego narzekania co 5 minut, że znów jesteś głodna " rzekł mój niewzruszony małżonek i opracowywał sobie w dalszym ciągu spokojnie swoją trasę. Byłam w szoku,że chłop mi się zbuntował, dlatego zachowując minę po dwóch dniach od tamtej rozmowy z wielką łaską w głosie oznajmiłam,że zmieniłam zdanie i polecę, ale to jest nasza ostatnia podróż skoro tak to ma wyglądać egoistycznie z jego strony :D (naprawdę, mamy takie kłótnie :D). O co poszło?
A no o to, że naoglądałam się za dużo kolorowych obrazków w internecie i za nic w świecie nie chciałam odpuścić wyjazdu do Algarve i chciałam,żebyśmy spędzili tam całą sobotę. Marcin z kolei uparł się przy wyjeździe do Sintry, a stamtąd na przylądek Cabo da Roca argumentując,że po pierwsze jest taniej,po drugie zmieścimy się w czasie, po trzecie zawsze chciał zobaczyć ten najdalej na zachód wysunięty punkt kontynentalnej Europy.
Ale ja, (jak to baba) Algarve i Algarve, aż w końcu nie wiedziałam czy chodzi mi o Algarve czy o to,żeby postawić na swoim, co on mi tu będzie wyskakiwał z marzeniami z podstawówki, ALGARVE! JEDZIEM TAM!
Przeszło mi, kiedy zobaczyłam ceny autobusów z Lizbony do tamtejszych miejscowości :D O wypożyczeniu samochodu nie było mowy, bo finanse nam na to nie pozwalały, więc przed samym wyjazdem z bólem serca przyznałam Marcinowi,że dobrze to wymyślił, ale GDYBYŚMY MIELI WIĘCEJ KASY NA PEWNO POJECHALIBYŚMY DO ALGARVE! :D
 Klamka zapadła. Piątek po południu Lizbona, sobotę spędzamy w Sintrze i na Cabo da Roca, a całą niedzielę ponownie łazimy po stolicy Portugalii.

Widoki z okna samolotu mieliśmy obłędne i jak wspominaliśmy już na facebookowym profilu to były najpiękniejsze zdjęcia jakie udało nam się zrobić w trakcie tego wyjazdu <3 Kochamy Tatry! 



 Jak tylko wysiedliśmy swoje kroki skierowaliśmy do biletomatu,żeby obkupić się w bilety, a dokładnie dwa bilety jednoprzejazdowe za 1.90 euro/sztuka dzięki którym mogliśmy się dostać do domu, w którym spaliśmy. Dlaczego nie kupiliśmy sobie biletu całodziennego/weekendowego? Ze skąpstwa, to po pierwsze. :D Po drugie na wieczorny spacer po Lizbonie mieliśmy opracowaną trasę dosyć blisko naszego noclegu, więc postanowiliśmy sobie co nieco rozruszać kości po 4 godzinnym locie. Na bilet całodobowy zdecydowaliśmy się w niedzielę- kosztował 6 euro z hakiem, pozwolił nam nie tylko przemieszczać się ekspresowo z różnych punktów w mieście,ale także w poniedziałek z rana dostać się na lotnisko.

A więc dzień dobry Portugalio! 


Znak czasów- zamiast podkradać pomarańcze robię im zdjęcie, jakbym nigdy na oczy nie widziała takich owoców :D Bo i przyznam szczerze, pomarańcze rosnące na drzewie w styczniu to nie jest dla mnie codzienny widok.
Piątkowy zachód słońca spędziliśmy na tarasie widokowym Miradouro Do Nossa Senhore De Monte (uff! :D) , 






To najwyższy punkt widokowy Lizbony i chyba najbardziej warty polecenia-niech nogi Was tu zaprowadzą jeśli będziecie kiedyś w tym mieście. Piękny widok na Alfamę i zamek św. Jerzego, a także, choć z oddali, na charakterystyczny Ponte 25 de Abril, czyli lizboński Golden Gate. Most 25 kwietnia łączy Lizbonę z gminą Almada i jest 27 najdłuższym wiszącym mostem na świecie. Skradł moje serducho, bo kocham mosty, więc w niedzielę zrobiliśmy sobie wycieczkę w jego bliższe okolice.
Kiedy słońce już prawie chyliło się ku zachodowi podreptaliśmy w kierunku Panteonu, w którym znajdują się groby zasłużonych dla Portugalii obywateli m.in portugalskiej śpiewaczki fado- Amalii Rodrigues. <3





Dzień zwieńczyliśmy widokiem dla którego tutaj przyjechaliśmy :)



Charakterystyczny, żółty tramwaj nr 28,do którego zdecydowaliśmy się wsiąść w niedzielę na tle przepięknej katedry Se, upamiętniającej wyzwolenie miasta spod władzy Maurów.
Szczerze powiedziawszy nie wiem, co bardziej mnie urzekło. Ten stary wagonik, czy przecudowna, romańska budowla. W tym miejscu widzieliśmy najwięcej turystów z aparatami uwieczniających moment przejazdu tramwaju. Oczywiście z nami na czele :D
Spacer zakończyliśmy spożywczym akcentem w Lidlu, bo ten market mieliśmy koło miejsca noclegu. Ponieważ do dyspozycji mieliśmy w pełni wyposażoną kuchnię zdecydowaliśmy się coś ugotować,a uściślając zagrzać w mikrofalówce gotową lazanię :D Do wykwintnej kolacji dokupiliśmy również wykwintne wino za 1 euro, parę bułek, cytrynę (pasztety mieliśmy w walizce, razem z herbatami :D), trochę słodkości na sobotę i soczków w kartonikach. Zrobiliśmy dosyć spore zakupy, a wydaliśmy niecałe 10 euro. To, co kupiliśmy starczyło nam do końca wyjazdu. Ceny nas zaskoczyły, spodziewaliśmy się bardziej wywindowanych kwot.

W sobotę zapakowaliśmy nasze soczki w kartonikach, rogaliki  z czekoladą i wyruszyliśmy na spełnienie dziecięcego marzenia Marcina. Z Lizbony pojechaliśmy pociągiem do Sintry (bilet kosztował 2.25 euro, a karta do doładowania, bo takie wynalazki tam mają 50 centów-karta przydała nam się również do kupna biletu całodziennego).
W Sintrze do zwiedzenia są przynajmniej dwie rzeczy- Zamek Maurów z poprzedzającym go, cudownym szlakiem oraz Pałac Pena.









Ostrzegamy,że droga, którą wybraliśmy jest męcząca, ale widoki wynagradzają wszystko i co 15 minut między płaczem, a odgrażaniem się, bo "mogliśmy jechać do Algarve!!!" odwracałam głowę i spoglądałam za siebie.
Wejście na Zamek Maurów kosztuje 8, a do Pałacu Pena 7.5, natomiast istnieje możliwość zakupu biletu łączonego (Zamek Maurów + Pałac Pena z ogrodami) w cenie niecałych 23 euro.
Na jaką opcję my się zdecydowaliśmy?

Na opcję zejścia w dół :D
Chwilę pospacerowaliśmy obok obu zamków,ale nie zdecydowaliśmy się na wejście do żadnego. Tym razem nie z chytrości,a z powodu uciekającego czasu (Dobra Edzia, komu Ty chcesz wcisnąć tę ściemę :D). Włączyło nam się szybkie tempo i po pół godziny znaleźliśmy się już koło autobusu, który za 4 euro z hakiem miał nas zawieźć na Cabo da Roca.

Marcin już w autobusie intonował sobie "Luzjadę", z której to cytat jest wyryty na obelisku, który został postawiony na przylądku. "Gdzie ląd się kończy, a morze zaczyna....", a ja siedziałam spanikowana, bo szybka jazda kierowcy po mocno krętych drogach przyprawiała mnie o zawał serca. Ale w końcu z oddali zobaczyliśmy latarnię i błękit Oceanu Atlantyckiego.
Jesteśmy!

Oj, tej radochy na Marcina twarzy prędko nie zapomnę. 3/4 czasu, który spędziliśmy w tamtym miejscu spędziliśmy....osobno :D Marcin biegał z aparatem i strzelał sobie selfiaczki (godnie zastępując Wojtka :D) , ja usiadłam po paru minutach na kamyczku i gapiłam się w wodę jak ciele w malowane wrota. O czym myślałam? Nie o sensie życia, ani nie o tym, jak tutaj jest pięknie i muszę zachować tę chwilę w pamięci jak zdjęcie.

Myślałam o tym, czy para, która siedzi na kamieniu obok słyszy moje burczenie w brzuchu. Byłam okrutnie głodna i czułam jak nieomalże transformuje się w godzillę lub innego potwora. Kiedy Marcin wrócił ze swojej egoistycznej sesji usłyszał dawkę na temat zbyt małej ilości rogalików na ten wypad i za małej porcji lazanii zjedzonej z rana. Byłam tak owładnięta chęcią jedzenia i tak wściekła z głodu,że dopiero kiedy usłyszałam hasło "Mcdonald's" i zostało mi obiecane 5 hamburgerów po 1 euro sztuka byłam w stanie się uspokoić i kontemplować naturę. A było co!








O, a tutaj Marcin próbował mnie ugłaskać :D Dobrze,że to zdjęcie zrobione od tyłu, bo nie widzicie mojej warczącej miny z serii: "Zostaw mnie w spokoju, jestem głodna!!!" :D

Mam jedną, dobrą i ważną radę dla osób, które mają zamiar kiedyś się tutaj wybrać. Nie zapomnijcie o czapce :D Wieje gorzej niż w kieleckim, do tego stopnia,że miałam problemy z utrzymaniem równowagi. Oj, uszy bolały. :)

W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się w Cascais. Szczerze powiedziawszy (a raczej napisawszy) nie za bardzo miałam pojęcie co tutaj można zobaczyć ciekawego. Ale Marcin szybko mi pokazał atrakcje tego miasteczka. Zwłaszcza największą :D


Sama miejscowość uchodzi za dosyć bogatą, co zresztą widać.
Spodobało nam się tutaj-portowe miasteczko, dookoła jachty i plaże. No i kaczki, zapomniałabym.

Dwa kilometry na północ od Cascais znajdują się "Usta piekieł", czyli klify z zawaloną jaskinią, w której fale oceanu rozbijają się o skały. Marcin o tym wiedział,ale czas, czas, niestety czas.
Co na pewno możemy polecić z czystym sumieniem to Museu do Mar, które przybliża historię rybołówstwa w Portugalii. Fani modeli łodzi także znajdą tutaj coś dla siebie .

A już obowiązkowo trzeba zrobić sobie spacer po zjedzeniu obfitego obiadu w pewnej restauracji z dużą, żółtą literą M na dachu :D






Zachód słońca złapał nas w pociągu, w drodze powrotnej do Lizbony, akurat kiedy przejeżdżaliśmy koło naszego portugalskiego Golden Gate. Ach, widok chwycił za serducho i niecierpliwie czekaliśmy na niedzielę, na najdłuższy spacer tego wyjazdu, bo plany były spore-Klasztor Hieronimitów, Muzeum Azulejos, Most Vasco da Gamy, Wieża Belem, Pomnik Odkrywców. Aj, działo się w przedostatnim dniu wyjazdu, zakwasy były ogromne.

I o tym dokładniejszym spojrzeniu na Lizbonę,  opowiemy w drugiej części wpisu. [KLIK]

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

FUERTEVENTURA/ PÓŁNOC, czyli "Dyśka, wymyśliłem super rymowankę".