Z pasztetem przez Rodeo Drive: zwiedzamy Los Angeles cz.2

 Po pierwszym dniu zwiedzania (przeczytacie o nim tutaj) wiedzieliśmy jedno: komunikacja miejska w tym mieście to ciężka sprawa, choć wydawałoby się, że w takiej metropolii powinna być bardzo rozwinięta. Zdarzyło nam się,że na jeden autobus, w śródmieściu czekaliśmy...40 minut. Albo, że w ogóle nie doczekaliśmy żadnego autobusu stojąc na przystanku w naszej dzielnicy. Straciliśmy przez to masę czasu, trochę zaskoczeni takim obrotem sprawy (nasza towarzyszka lotu wspominała o uberze i zalecała ściągnięcie aplikacji ze względu na trochę chaotyczną komunikację miejską, ale pasztety wiedziały swoje: kiepska komunikacja to jest w Krakowie, kiedy 179 utknie na wiecznie zakorkowanych Alejach, ale tutaj...nieomalże w centrum świata? ;) Nie może być, na pewno wszystko kursuje co sekundę, punktualne co do minuty, a poza tym linii metra było tu troszkę więcej niż w Warszawie, więc alternatywa była.  Ściskaliśmy więc w rękach nasze doładowane na cały dzień TAP cardy przekonani, że nie będziemy mieli żadnych poślizgów czasowych i wrócimy do domu zanim zajdzie słońce. Stało się niestety inaczej, ale o tym opowiemy na końcu.

Kolejny dzień odkrywania Ameryki rozpoczęliśmy ponowną wizytą w Hollywood, tym razem pojechaliśmy do południowej, trochę oddalonej od Alei Sław części tej dzielnicy. Nie przyjechaliśmy tutaj żeby zobaczyć bramę słynnej wytwórni Paramount, a przynajmniej nie tylko dlatego. Przede wszystkim chcieliśmy wejść na cmentarz Hollywood Forever, gdzie pochowany jest m.in Chris Cornell. I była to dla nas naprawdę bardzo emocjonująca wizyta.
Widzieliśmy Soundgarden na żywo kilka lat temu, oboje kochamy ten zespół, tę muzykę i kochamy Krzyśka. Trochę "podobną" wizytę u idola na cmentarzu 'zaliczyliśmy' rok temu: będąc w Nowym Jorku pojechaliśmy na odwiedziny do Petera Steel'a z Type O Negative i naprawdę..w tych "odwiedzinach" jest coś przedziwnego. Nie są to osoby z naszych rodzin, nigdy nie zamieniliśmy z nimi ani pół słowa, ale stać nad grobem kogoś, kogo głos towarzyszył nam przez lata i kto dawał nam tyle emocji swoją muzyką.. Nie są to najprostsze spotkania, nie tak miało to wszystko wyglądać. Nie będziemy wrzucać tutaj zdjęć Krzyśkowego nagrobka, tak jak nie publikowaliśmy zdjęć grobu rodzinnego Petera, bo jakoś nie umiemy po prostu tego załadować i puścić w świat, ale zaraz obok miejsca pochówku Cornella jest grób Johnny'ego Ramone'a, z pięknym pomnikiem z podobizną artysty.






Kiedy nie udało nam się przekroczyć bram Paramount (a mieliśmy taki niecny plan, Marcin miał założyć swoje okulary słoneczne, napiąć mięśnie i odwrócić czapkę daszkiem do tyłu, a potem podejść do Pana ochroniarza pytając: "Wiesz kim ja jestem?!!" ;), ale obawialiśmy się kompromitacji), postanowiliśmy wsiąść w autobus, który zawiezie nas do nieprzyzwoicie bogatego Beverly Hills.










Jakich sklepów my tu nie widzieliśmy...Aż w głowie się zakręciło. Prada, Roberto Cavalli, Versace, Chanel, Dior, Armani..i moglibyśmy do nocy tak wymieniać. A lewiatana żadnego ;) Także nic tu po nas-czas ruszać w dalszą drogę, czyli do Venice. Do najpiękniejszej dzielnicy tego miasta, z pięknymi kanałami (jak w prawdziwej Wenecji- tym kanałom Venice zawdzięcza swoją nazwę).
Są  tutaj jacyś fani "Californication"? Z pewnością poznacie te miejsca :) Z unikalną plażą z deptakiem nad którym górują palmy, ach cudownie było spędzić tutaj popołudnie, ale zanim to się stało...przeżyliśmy istny komunikacyjny horror. 

Wracając z Beverly Hills (dobrze, że znaleźliśmy przystanek, trochę drogi na nóżkach musieliśmy zrobić) przez remont przegapiliśmy miejsce, w którym powinniśmy wysiąść. Zatem najpierw czekały nas kolejne kilometry do przejścia, a kiedy odnaleźliśmy przystanek na który (zgodnie z tym co pokazywała mapa) powinien przyjechać autobus do Venice nie kryliśmy radości. 
O my naiwni!
Czekaliśmy w ponad 30 stopniach upału ponad godzinę na cokolwiek, co zawiezie nas do tych słynnych kanałów i krajobrazów rodem z "Baywatch". Kiedy autobus wyłonił się zza horyzontu, (niczym fatamorgana ;)) okazało się,że jest mocno zatłoczony, ale udało nam się wcisnąć do środka. Mieliśmy szczerze dosyć- i tego upału, i Venice i w ogóle życia ;)















Dzień chcieliśmy zakończyć w Griffith Observatory i tak też się stało, z jedną małą uwagą: chcieliśmy być tam na zachodzie słońca, a dotarliśmy już późnym wieczorem, ponieważ staliśmy...w prawie dwugodzinnym korku ;) Byliśmy naprawdę wykończeni, a jakby tego było mało, nasze aparaty kompletnie nie poradziły sobie w takich warunkach, czego efektem jest na przykład takie zdjęcie:


dla porównania zdjęcie z 2017, z tarasu Top of the Rock w Nowym Jorku:


Różnice w panoramach trochę widać. A aparat ten sam. Byliśmy naprawdę w bardzo kiepskich humorach, a kiedy zjechaliśmy do Downtown i okazało się,że najbliższy autobus, który może zawieźć nas po 22:00 do naszej cudownej dzielnicy przyjedzie....za 30 minut. Co oznaczało,że będziemy zmuszeni do spacerowania tamtędy tuż przed północą. Wtedy stwierdziliśmy, że tak być nie będzie, zainstalowaliśmy aplikację Ubera i pierwszy raz w życiu się "odpasztetowiliśmy" przyjeżdżając pod drzwi domu taksówką. Przywitał nas prawie martwy kot, gryzący się pies i Pani gospodyni, która zapytała czy wszystko w porządku ;) Nawet nie wiecie jak wielką mieliśmy ochotę odpowiedzieć, że w jak najlepszym, bowiem została nam do przespania tylko noc, a z samego rana ruszyliśmy z bagażami do wypożyczalni samochodów i w kierunku Vegas. :) O czym w kolejnym wpisie :) 

Komentarze

  1. Bardzo ciekawie napisane. Jestem pod wielkim wrażaniem.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

FUERTEVENTURA/ PÓŁNOC, czyli "Dyśka, wymyśliłem super rymowankę".