"Gościbia to to nie jest", czyli pokonujemy Zion Narrows.
Kiedy miałam kilka lat i nie interesowało mnie zbytnio zanieczyszczenie w malutkiej rzeczce w moim miasteczku do moich ulubionych zabaw należało brodzenie w niej po kostki, kolana a najlepiej po pas. Tworzyło się wtedy tzw. "bełki" (to jest chyba sułkowickie słowo, bo google wyszukuje przedziwne znaczenia tego hasła), tak żeby nagromadzić jak najwięcej wody za pomocą kamieni i jakiejś folii (starsza siostra czasem do czegoś się przydaje, bo pamiętała w jaki sposób tworzyły się te "baseny"). Przechodzę czasem koło tych miejsc i jak patrzę na stan wód, w których się moczyłam to przyznaję: robi mi się słabo. Dodajmy do tego szkło, tonę śmieci, mętną wodę i szok czym to się człowiek chlapał gwarantowany...ale te kilkanaście lat temu "pójść nad bełek" znaczyło mniej więcej tyle, co dziś "będzie gruby melanż i super rozrywka" :D.
Dlaczego o tym piszę i skąd ja mam takie dziwne skojarzenia? Bo kilka tygodni przed wylotem do Stanów przechodząc obok jednego zbiornika wodnego w moim ukochanym miasteczku nie mogłam się nadziwić temu, co tak cieszyło mnie w tego typu zabawach. I choć The Narrows to nie sułkowicki basen z kamieni nad Gościbią albo tamą przy Kowalskiej (nie jest aż tak urokliwy), to fakt,że znów wzięłam kija w ręce,żeby mieć orientację co przede mną i na dnie, bo oto po 20 latach znów wylądowałam w rzece i oddaje się takiej rozrywce jak brodzenie w niej najpierw po kostki,a potem czekanie na to magiczne miejsce, w którym nagle będzie tyyyyyle wody,że aż po pas sprawił,że wspomnienia z dziecięcych lat wróciły w sekundzie.
Wyda się to co najmniej dziwne, zwłaszcza w kontekście tego, ile miesięcy czekaliśmy na przejście tego szlaku, ale kiedy budzik zaczął wyć o 4 nad ranem po 4 godzinach snu, chcieliśmy szybko włączyć drzemkę i ruszyć w drogę nieco później. Zmotywowały nas oczywiście pieniądze, a w zasadzie wizja braku wolnych miejsc na darmowym parkingu (pisałam o tym w relacjach na fb). Nie będę kłamać,że tryskaliśmy energią i że hasło: "spełniamy marzenie, na które czekaliśmy latami" motywowało nas do pobudki. Byliśmy okrutnie zmęczeni drogą, którą przejechaliśmy dzień wcześniej, bo choć widoki zagwarantowała nam obłędne, to jednak dystans, który pokonaliśmy i temperatura na zewnątrz wyssały z nasz resztki sił. Wtedy, o 4 nad rano, kiedy budzik nieomalże krzyczał, że trzeba wstawać i jechać po kolejne spełnienie marzeń my pragnęliśmy zakopać się pod kołdrą i po prostu wyspać. Brzmimy jak dwójka skapcaniałych i wyleniałych dziadów? Tak właśnie się wtedy czuliśmy.
Ostatkami sił zwlekliśmy się po setnej drzemce z rzędu, zjedliśmy pełne energii i składników odżywczych śniadanie (żartuję, skubnęliśmy kromkę z serkiem i upiliśmy łyk paskudnej kawy 3w1 i tutaj muszę napisać bardzo ważną dla mnie rzecz. Największa tęsknota za domem dopada mnie zawsze na półmetkach podróży, kiedy mój żołądek prawie krzyczy:"wlej we mnie normalną kawę parzoną jak Pan Bóg przykazuje, bo jeszcze jedna szklanka tego czegoś, co nawet koło kawy nie stało, a spędzisz resztę urlopu w łazience;)" i zawsze w chwilach, kiedy mam serdecznie dosyć smaku napoju kawopodobnego, a akurat trzymam takowy w rękach, nawiedzają mnie wspomnienia leniwych poranków, mojego ulubionego kubka na kawę w groszki, mojej ulubionej kawy i przychodzi mi nawet chęć powrotu do pracy, w której też mam swój ulubiony kubek towarzyszący mi zawsze przy porannych ploteczkach z koleżankami, do którego zawsze wlewam jakąś lepszą niż 3w1, substancję kofeinową. To są kilkunastominutowe momenty, kiedy myślę sobie jak cudownie będzie wrócić do Polski i znów cieszyć się takimi małymi rzeczami, a nie męczyć w Ameryce, nawet nie mają tu smacznej kawy, nie wiem po co myśmy tu przyjechali, taki wielki kraj, takie możliwości, a ja 10 dzień z rzędu piję jakąś lurę o smaku spalonej gumy).
Opowiadam to wszystko Marcinowi, a on patrzy na mnie jakbym do końca już nie kryła się z tym,że jestem nawiedzona i spokojnie proponuje:
-To może chcesz znów jechać do Burger Kinga i prosić o cappuccino?
Bo zdarzyło się poprzedniego dnia,że byłam tak wygłodniała jak rasowy kawoholik,że było mi już wszystko jedno, zatrzymać się gdziekolwiek,może szczęście mi dopisze i akurat znajdziemy gdzieś dobrą kawę?
Padło na Burger Kinga, na Pana przy kasie, który nie miał dobrego humoru i na moje wymówione nieskładnym angielskim, za to pełnym emocji głosem:
-Good morning! Please cappuccino, just biiiiiiig, biiiig cappuccino!
odpowiedział totalnie obojętnie:
-What?!
dając mi tym samym do zrozumienia,że albo czarna kawa, albo wypad z kolejki, a nie przyjechała Halyna i pomyliła fast food z kawiarnią, a Stany z Italią.
Pewnie myślicie: "Ale co to ma wspólnego z Zionem?!!", spieszę więc z odpowiedzią:nic, chciałam tylko pokrótce wyjaśnić mechanizmy rodzenia się mojej tęsknoty za domem i za Polską, kiedy jesteśmy w podróży.
A jakie mamy mechanizmy decydowania, który szlak przejdziemy będąc w Parkach Narodowych, kiedy wybór jest spory?
Kompletnie nielogiczne.
Wybraliśmy Narrows, bo założyliśmy,że o tej porze roku woda nie będzie aż tak lodowata, a jeśli dobrze się "osprzętujemy" wypożyczając buty i skarpety łatwiej nam będzie przejść ten szlak, z którego w każdej chwili możemy się wycofać nie tracąc za dużo z widoków. Nie wiem na jakiej podstawie, ale założyliśmy także,że przejście przez rzekę...nie będzie za bardzo męczące, a zatem nie potrzebujemy ogromnych zapasów jedzenia. Zalecamy każdemu:nie żałujcie czasu na sen, logiczne myślenie strasznie szwankuje, kiedy człowiek jest niewyspany. Jaki był tego efekt? Byliśmy głodni, wkurzeni, zmęczeni, a kiedy na horyzoncie pojawiała się głęboka woda, która sięgała po pas, zamiast piszczeć i się cieszyć jak większość ludzi na szlaku, ja pomstowałam i pod nosem burczałam na niczego nieświadomego Marcina, zachwyconego zresztą formacjami skalnymi. Na każde jego: "I jak Ci się podoba? Pięknie tu, nie?", odpowiadałam przez zęby: "nie", albo: "no, fajnie". Z niczego,co mijałam nie umiałam się do końca cieszyć, dopóki..nie zaczęliśmy zawracać i przed moimi oczami nie ukazała się wizja obiadu. Pewnie połowa czytających ten akapit chce mnie rozszarpać, albo współczuje Marcinowi, albo jedno i drugie, ale zrozumcie kobietę w potrzasku: nie dość,że lura w kubku na dzień dobry, brak drugiego śniadania, w brzuchu burczy, to jeszcze szlak naprawdę nie był lekkim spacerkiem w rzeczce, a dość ciężką przeprawą i zatrzymywaniem się co kilka minut, szukaniem w miarę stabilnego dna i zastanawianiem się jak postawić kolejny krok. O ciągłym szumie wody, który naprawdę działał na moje potrzeby fizjologiczne nie wspominając ;) Przeszło mi w drodze powrotnej, kiedy słoneczko przyjemnie nas ogrzewało, a przechodzący obok nas turyści, którzy dopiero zaczynali, zadawali moje ulubione pytanie: "daleko jeszcze?"
Mimo neoprenowych butów i skarpet czuliśmy chłód, więc pół drogi widząc kogoś kto pokonuje rzekę w sandałach zastanawiałam się, jak to możliwe, że jeszcze jest posiadaczem stóp, bo mi chyba by odpadły.
Nasz spacer po wąwozie skończyliśmy w jego chyba najpiękniejszej części-Wall Street, która to wynagrodziła nam chociaż trochę fakt,że zabrakło nam czasu na wejście do Kanionu Antylopy. Porównania nie ma, ale takie skojarzenie nasunęło mi się, kiedy zobaczyłam wąskie, masywne klify.
I oczywiście kolejny raz żałowaliśmy,że nie ma z nami Wojtka, Wojtka aparatu i Wojtka talentu do robienia zdjęć, bo Zion (a zwłaszcza Narrows) to raj dla fotografów. Wszystkie zdjęcia, które zaraz publikujemy nie zostały poddane żadnej zaawansowanej obróbce :) Tam naprawdę są tak spektakularne widoki. Weźcie kubek z ciepłą, prawdziwą kawą, o innym niż spalona guma smaku i rozgośćcie się :)
"o matko, nie straszcie ludzi!".
Informacje praktyczne:
*Szlak, który pokonaliśmy (do Wall Street) to 12 kilometrów w obie strony.
*Przed wyruszeniem w drogę trzeba zorientować się jak wysoki jest poziom wody w rzece, a także jakie są prognozy pogody (przy ulewach powstają błyskawiczne powodzie).
*Buty, skarpety oraz kijek można wypożyczać w punktach na terenie Parku. Mają tego towaru pod dostatkiem. Nie jest to sprzęt obowiązkowy, ale polecamy go ze względu na wygodę i komfort spaceru.
*Parking na terenie Parku jest darmowy, ale trzeba wstać o naprawdę nieludzkiej godzinie,żeby zająć wolne miejsce.
*Na początek szlaku Narrows zawiezie Was bezpłatny autobus kursujący po Zion :)
Ostatkami sił zwlekliśmy się po setnej drzemce z rzędu, zjedliśmy pełne energii i składników odżywczych śniadanie (żartuję, skubnęliśmy kromkę z serkiem i upiliśmy łyk paskudnej kawy 3w1 i tutaj muszę napisać bardzo ważną dla mnie rzecz. Największa tęsknota za domem dopada mnie zawsze na półmetkach podróży, kiedy mój żołądek prawie krzyczy:"wlej we mnie normalną kawę parzoną jak Pan Bóg przykazuje, bo jeszcze jedna szklanka tego czegoś, co nawet koło kawy nie stało, a spędzisz resztę urlopu w łazience;)" i zawsze w chwilach, kiedy mam serdecznie dosyć smaku napoju kawopodobnego, a akurat trzymam takowy w rękach, nawiedzają mnie wspomnienia leniwych poranków, mojego ulubionego kubka na kawę w groszki, mojej ulubionej kawy i przychodzi mi nawet chęć powrotu do pracy, w której też mam swój ulubiony kubek towarzyszący mi zawsze przy porannych ploteczkach z koleżankami, do którego zawsze wlewam jakąś lepszą niż 3w1, substancję kofeinową. To są kilkunastominutowe momenty, kiedy myślę sobie jak cudownie będzie wrócić do Polski i znów cieszyć się takimi małymi rzeczami, a nie męczyć w Ameryce, nawet nie mają tu smacznej kawy, nie wiem po co myśmy tu przyjechali, taki wielki kraj, takie możliwości, a ja 10 dzień z rzędu piję jakąś lurę o smaku spalonej gumy).
Opowiadam to wszystko Marcinowi, a on patrzy na mnie jakbym do końca już nie kryła się z tym,że jestem nawiedzona i spokojnie proponuje:
-To może chcesz znów jechać do Burger Kinga i prosić o cappuccino?
Bo zdarzyło się poprzedniego dnia,że byłam tak wygłodniała jak rasowy kawoholik,że było mi już wszystko jedno, zatrzymać się gdziekolwiek,może szczęście mi dopisze i akurat znajdziemy gdzieś dobrą kawę?
Padło na Burger Kinga, na Pana przy kasie, który nie miał dobrego humoru i na moje wymówione nieskładnym angielskim, za to pełnym emocji głosem:
-Good morning! Please cappuccino, just biiiiiiig, biiiig cappuccino!
odpowiedział totalnie obojętnie:
-What?!
dając mi tym samym do zrozumienia,że albo czarna kawa, albo wypad z kolejki, a nie przyjechała Halyna i pomyliła fast food z kawiarnią, a Stany z Italią.
Pewnie myślicie: "Ale co to ma wspólnego z Zionem?!!", spieszę więc z odpowiedzią:nic, chciałam tylko pokrótce wyjaśnić mechanizmy rodzenia się mojej tęsknoty za domem i za Polską, kiedy jesteśmy w podróży.
A jakie mamy mechanizmy decydowania, który szlak przejdziemy będąc w Parkach Narodowych, kiedy wybór jest spory?
Kompletnie nielogiczne.
Wybraliśmy Narrows, bo założyliśmy,że o tej porze roku woda nie będzie aż tak lodowata, a jeśli dobrze się "osprzętujemy" wypożyczając buty i skarpety łatwiej nam będzie przejść ten szlak, z którego w każdej chwili możemy się wycofać nie tracąc za dużo z widoków. Nie wiem na jakiej podstawie, ale założyliśmy także,że przejście przez rzekę...nie będzie za bardzo męczące, a zatem nie potrzebujemy ogromnych zapasów jedzenia. Zalecamy każdemu:nie żałujcie czasu na sen, logiczne myślenie strasznie szwankuje, kiedy człowiek jest niewyspany. Jaki był tego efekt? Byliśmy głodni, wkurzeni, zmęczeni, a kiedy na horyzoncie pojawiała się głęboka woda, która sięgała po pas, zamiast piszczeć i się cieszyć jak większość ludzi na szlaku, ja pomstowałam i pod nosem burczałam na niczego nieświadomego Marcina, zachwyconego zresztą formacjami skalnymi. Na każde jego: "I jak Ci się podoba? Pięknie tu, nie?", odpowiadałam przez zęby: "nie", albo: "no, fajnie". Z niczego,co mijałam nie umiałam się do końca cieszyć, dopóki..nie zaczęliśmy zawracać i przed moimi oczami nie ukazała się wizja obiadu. Pewnie połowa czytających ten akapit chce mnie rozszarpać, albo współczuje Marcinowi, albo jedno i drugie, ale zrozumcie kobietę w potrzasku: nie dość,że lura w kubku na dzień dobry, brak drugiego śniadania, w brzuchu burczy, to jeszcze szlak naprawdę nie był lekkim spacerkiem w rzeczce, a dość ciężką przeprawą i zatrzymywaniem się co kilka minut, szukaniem w miarę stabilnego dna i zastanawianiem się jak postawić kolejny krok. O ciągłym szumie wody, który naprawdę działał na moje potrzeby fizjologiczne nie wspominając ;) Przeszło mi w drodze powrotnej, kiedy słoneczko przyjemnie nas ogrzewało, a przechodzący obok nas turyści, którzy dopiero zaczynali, zadawali moje ulubione pytanie: "daleko jeszcze?"
Mimo neoprenowych butów i skarpet czuliśmy chłód, więc pół drogi widząc kogoś kto pokonuje rzekę w sandałach zastanawiałam się, jak to możliwe, że jeszcze jest posiadaczem stóp, bo mi chyba by odpadły.
Nasz spacer po wąwozie skończyliśmy w jego chyba najpiękniejszej części-Wall Street, która to wynagrodziła nam chociaż trochę fakt,że zabrakło nam czasu na wejście do Kanionu Antylopy. Porównania nie ma, ale takie skojarzenie nasunęło mi się, kiedy zobaczyłam wąskie, masywne klify.
I oczywiście kolejny raz żałowaliśmy,że nie ma z nami Wojtka, Wojtka aparatu i Wojtka talentu do robienia zdjęć, bo Zion (a zwłaszcza Narrows) to raj dla fotografów. Wszystkie zdjęcia, które zaraz publikujemy nie zostały poddane żadnej zaawansowanej obróbce :) Tam naprawdę są tak spektakularne widoki. Weźcie kubek z ciepłą, prawdziwą kawą, o innym niż spalona guma smaku i rozgośćcie się :)
"o matko, nie straszcie ludzi!".
Informacje praktyczne:
*Szlak, który pokonaliśmy (do Wall Street) to 12 kilometrów w obie strony.
*Przed wyruszeniem w drogę trzeba zorientować się jak wysoki jest poziom wody w rzece, a także jakie są prognozy pogody (przy ulewach powstają błyskawiczne powodzie).
*Buty, skarpety oraz kijek można wypożyczać w punktach na terenie Parku. Mają tego towaru pod dostatkiem. Nie jest to sprzęt obowiązkowy, ale polecamy go ze względu na wygodę i komfort spaceru.
*Parking na terenie Parku jest darmowy, ale trzeba wstać o naprawdę nieludzkiej godzinie,żeby zająć wolne miejsce.
*Na początek szlaku Narrows zawiezie Was bezpłatny autobus kursujący po Zion :)
Komentarze
Prześlij komentarz